PODARUNKI
Rozdział dedykuję każdemu kto zechce to przeczytać.
Przeszedłem przez pokój, mijając drzwi do kuchni stwierdziłem, że zajrzę tam później. Wtedy dotarło do mnie, na co tak naprawdę mi pozwolono. Wpuszczono mnie do domu niemal obcej kobiety. Mam dostęp do każdego pomieszczenia tego domu, każdego zakamarka, każdej skrytki. Szedłem dalej, kolejne drzwi, kolejna myśl. Przecież wiesz, że nie zapanujesz nad tym, że będziesz grzebał, że będziesz szukał.
Ciekawość, pierwszy stopień do piekła.
Pierwszy stopień do wiedzy.
Najpierw kafelki tarasu. Krok, drugi, następny, następny. Potem miękka, soczyście zielona trawa. Krok pierwszy… drugi… piąty… dziesiąty… dwudziesty… czterdziesty.
Stop!
Dopiero teraz, pośrodku ogrodu, obudziłem się z letargu w jakim byłem. Ogród był… No cóż, był duży. Była mała fontanna, biała huśtawka na równie białym łańcuchu, przymocowana do pnia wysokiego drzewa. Była ławeczka. Były piękne, egzotyczne rośliny – zaczynały zmieniać kolor na ten jesienny. Były kwiaty wiśni. Były krzewy róż – czerwonych i białych. Wszystko było dokładnie poprzycinane, zharmonizowane, każdy kamyczek był na swoim miejscu. Jak z azjatyckich obrazów – pełna harmonia. Jak jej życie, szeptał Umysł.
Szedłem kamienną ścieżką, zobaczyłem marmurowy posąg kobiety. Wypuszczała z dłoni ptaka. Szedłem dalej. Doskonale przycięte krzewy, jasne głazy, przejrzysty skalniak, idealnie skomponowane ze sobą rośliny. Harmonia… Po prawej wielki, rozłożysty dąb, który pewnie lepiej chronił przed deszczem niż altana. Szedłem dalej. Nie patrzyłem przed siebie, tylko wokół, dlatego dopiero schodząc po trzech niewysokich stopniach zobaczyłem coś, co wcześniej było skryte za drzewami. Kamienna ścieżka zmieniała się w drewnianą. W drewniany most.
Jasnobrązowy most prowadził do altany w tym samym kolorze, do miejsca, które było swego rodzaju wyspą. Miejscem, na którym można było stanąć bez obawy o utopienie się w sporym stawie. Szedłem tak niecodzienną dla mnie ścieżką. A przecież ciągle byłem w tym samym miejscu. W Monachium, stolicy Bawarii, w miejscu, które zdawałem się znać. W domu, w którym już przecież byłem… Ale… Nie, nawet najpiękniejszy ogród tego miasta – ogród angielski, nie mógł się równać z przestrzenią pośród której teraz stałem.
Spadzisty, ośmiokątny daszek spoczywał nade mną. Chwyciłem się jednej z poziomych belek i spojrzałem przed siebie. W miejscu gdzie kończył się staw, rozpoczynały się leśne drzewa. A za nimi, zachodziło słońce. Było tak cicho, tak spokojnie. Nawet wiatr nie wydawał żadnych dźwięków. Do tej idylli brakuje tylko łabędzia, pomyślałem, a przecież romantykiem, nie jestem. Odwróciłem się i spojrzałem z odległości kilkunastu metrów na jej dom i ogród. To wszystko razem… Było niezaprzeczalnie piękne. Patrząc tak przed siebie dostrzegłem coś, co wcześniej nie przykuło mojej uwagi. Mimo, że fontanna była niewielka, była wysoka. A jej wierzchołek zdobił ptak. Miał rozłożone skrzydła i dumnie uniesioną głowę. Patrzył wprost na mnie. Miał długi, zakrzywiony dziób – pomyślałem, że to orzeł, ale był trochę mniejszy, – a jego pióra były znacznie dłuższe i smuklejsze. Jego ogon był naprawdę długi. Biła od niego taka siła i majestatyczność. I kiedy tak na niego patrzyłem, miałem wrażenie, że on patrzy na mnie i czeka, aż zrobię jakiś niewłaściwy ruch. To głupie, pomyślałem. To tylko kamień. A jednak wiem co mówią, że w czymś takim jest dusza artysty, który ów dzieło stworzył.
Już miałem odejść, kiedy koło mojej stopy mignęło coś białego. Świeca? Rozejrzałem się, jedna, dwie, pięć, osiem? Osiem świec. Każda przy jednym kącie ośmiokąta. Nie wiedzieć czemu, to nie skojarzyło mi się z niczym romantycznym. Zacząłem wracać z powrotem do domu. Minąłem jeszcze łódkę przywiązaną do nogi altany, z dwoma wiosłami i świecą u dziobu.
Rozczarowałeś się? – szepnął umysł.
Wróciłem do domu.
Stanąłem po środku pokoju, moją uwagę przyciągały przeróżne rośliny, które jak zakładam były jeszcze w innych pokojach, oraz… białe pianino. Ech… Mam wrażenie, że się nie dowiem o co z nim chodzi. Jest dorosłą kobietą, przecież nie będzie trzymała we własnym mieszkaniu (w dodatku w obcym kraju) czegoś, czego mieć nie chce, tylko dlatego, że ktoś tego od niej oczekuje. Wydaje się przecież być bardzo niezależna.
Znów westchnąłem. I chwyciłem się pod boki. Jak ona to mówiła? ”Będziesz dbał o moje roślinki, a gdybyś czegoś nie wiedział dam ci namiary na moją koleżankę.” Świetnie, to gdzie one są? Mój wzrok znów padł na biały instrument. Dopiero wtedy dostrzegłem kopertę, opartą o srebrny flet. Ok, albo to ja jestem tak przewidywalny, albo to ona jest tak domyślna.
Zdecydowanie to drugie.
Wziąłem kremową kopertę do ręki. Była z kredowego papieru, otworzyłem ją i spojrzałem na list. Wow! Wiadomość nie byłą wydrukowana, a wykaligrafowana. Cienkie, czarne, atramentowe litery, gdzieniegdzie finezyjnie powyginane dawały niesamowity efekt, na kremowym kolorze. Przeczytałem:
„Co ja ci zawsze powtarzałem? Żebyś nigdy nie ufała niczemu i nikomu, jeśli nie wiesz gdzie jest jego mózg.”
J.K.Rowling.
Ufam Ci,
Ania
Po przeczytaniu zastanawiałem się, czy śmiać się czy płakać.
W postscriptum był numer dziewczyny o imieniu Helena. Helena Bradstein. Zadzwoniłem.
- Halo?
- Dzień dobry. Moja godność Schweinsteiger, czy rozmawiam z Heleną?
- Tak to ja. Ty musisz być kolegą Ani – mówiła, że zadzwonisz o tej porze. – Co? Ja nie wiem o niej praktycznie nic, a ona wie kiedy i o której będę dzwonił do jej przyjaciół? – Będę za pół godziny.
Rozłączyła się.
Poszedłem do kuchni zaparzyć sobie kawy. Pomieszczenie było dosyć duże. Z okna było widać kawałek stawu. Uśmiechnąłem się. Jak mogłem go wcześniej nie zauważyć? Kuchnia, mimo swoich ciemnych, połyskujących mebli była bardzo jasnym pomieszczeniem. Ale też bardzo nowoczesnym. Większość tych ekskluzywnych rzeczy niedawno oglądałem w sklepie. Nawet tam uważano je za nowe, więc musiała niedawno robić remont. Pamiętam, jak zastanawiałem się nad kupnem takiego ekspresu do kawy. Zrezygnowałem bo stwierdziłem, że jest zbyt skomplikowany. Gdyby nie kobieta w sklepie teraz musiałbym się obejść bez swojej latte.
Lodówka… Duża, bardzo duża, a na drzwiach przyklejona karteczka. „Nie krępuj się.” – przeczytałem i parsknąłem śmiechem. Skoro tak mówisz, pomyślałem i otworzyłem ją na oścież. Było tam chyba wszystko czego można chcieć. Patrząc na to całe jedzenie poczułem się ubogi. Na pocieszenie wyjąłem sobie pucharek z galaretką i owocami. Zabrałem kawę i poszedłem usiąść na tarasie.
Koleżanka Ani była punktualna co do minuty. Miała płomieniście rude, krótkie włosy i była bardzo niska.
- Cześć! Miło mi cię poznać. To w pewien sposób zaszczyt. – Powiedziała na powitanie.
- Ja też się cieszę. Ale błagam, wyjaśnij mi czym i jak mam się zająć – powiedziałem prowadząc ją do salonu.
- Nie przejmuj się, to naprawdę proste!
- Skoro tak twierdzisz… – Miałem co do tego poważne wątpliwości. – Napijesz się czegoś?
- Tak, poproszę sok z kaktusa.
- Eeee – zawahałem się. – Nie wiem czy jest.
- Na pewno jest. Sprawdź w dolnej szafce, w kuchni. Po lewej stronie od lodówki.
Poszedłem sprawdzić. Był. Ona naprawdę miała cały supermarket w tym domu. Wlałem zawartość kartonu do szklanki i poszedłem na taras, gdzie czekała na mnie Helena. Rozmarzonym wzrokiem przyglądała się ogrodowi.
- Jest piękny, prawda? – zapytała.
- Jest – przytaknąłem, podając jej szklankę.
- W 95% to był jej pomysł, ja tylko bawiłam się światłem i rozmieszczeniem. A mimo to zawsze wszystkim mówi, że to ja go zaprojektowałam.
- Projektujesz ogrody?
- Tak. Ale przy takim czymś, – wskazała ręką na krajobraz przed nią – jestem nikim. – Westchnęła cicho.
Spojrzałem na nią pytająco.
- No spójrz na to! Jak niesamowicie to wszystko się komponuje. A stworzyła to wiedząc parę rzeczy, które jej na ten temat powiedziałam i po obejrzeniu innych ogrodów. Gdyby poszła na taki kierunek jak ja, to pewnie teraz byłaby najbardziej rozchwytywaną projektantką zieleni.
- Ale nikt nie wie, że to jej dzieło – podsunąłem.
- Tak. To dzięki temu zwróciłam uwagę na to, jak dobrą ona jest osobą. Wspaniałą przyjaciółką, a nie snobką jak niektóry chcą sądzić.
- Tak? – Zainteresowałem się. Chyba dowiem się od niej więcej niż początkowo przypuszczałem.
- Tak. Na nią ZAWSZE można liczyć. Pamiętam, że jakieś pół roku po tym jak się poznałyśmy, miałam problem i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. I ze wszystkich znanych mi osób zadzwoniłam właśnie do niej. Było w pół do trzeciej w nocy. Przyjechała w pół godziny i siedziała ze mną calutki dzień, aż następnej nocy nie zasnęłam spokojnie. Olała wszystko i wszystkich, żebym poczuła się lepiej. I tak zrobi dla każdego, kto potrzebuje jej pomocy.
Usiedliśmy na krzesłach i po chwili podjęła przerwany wątek.
- Jest moją przyjaciółką. Mówię jej o wszystkim i wiem jak bezpieczny jest mój sekret. Czasem można w to wątpić, ale to wymaga przyzwyczajenia. Przyzwyczajenie się do tego, że to ty mówisz, a ona nie. Tamtej nocy, kiedy dzwoniąc do niej powiedziałam: „Pomóż mi.”, ona nawet nie spytała co się stało. Nigdy nie prosi by coś jej wyjaśniać, zawsze poczeka aż sam będziesz chciał powiedzieć co cię trapi. A przede wszystkim nigdy nie powie, żebyś nie płakał jeśli ci to pomaga. Siedzi tak z tobą i cię przytula, podając chusteczki, tak długo jak tego potrzebujesz. I przez cały ten czas nawet nie westchnie. – Przerwała. Nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń przed sobą. Potem upiła trochę soku i dokończyła: - To moja przyjaciółka. Ale również moja idolka. Chciałabym mieć jej siłę. Jej upór i niezłomność. Ona jest… Taka wyrozumiała, taka bezstronna. Hojna, a przy tym tak niesamowicie skromna. Zawsze powtarza, że można nie mieć nic, a można kogoś uszczęśliwić. Ale przede wszystkim nigdy nie ocenia książki po jej okładce. – Jej mina wskazywała, że ona popełniła właśnie taki błąd w stosunku do niej.
Wstaliśmy i poszliśmy do salonu.
- Ogólnie to proste. Tu jest bardzo ciepło więc podlewasz częściej, to znaczy wszystko prócz kaktusów - wtrąciła. Kaktusy podlej w piątek. Od ogrodu ma mnie, więc ty możesz tyko w nim siedzieć i się nim zachwycać.
*
Siedziałyśmy przy okrągłym, mahoniowym stole i czułam na sobie niespokojny wzrok Katherine. Przed chwilą miałyśmy video konferencję z moimi współpracownikami i widziałam jak świetnie się dogadywali, teraz jednak wierciła się niespokojnie, nie wiedząc czy może się odezwać czy też nie.
Postanowiłam przejąć inicjatywę. Zamknęłam laptopa i spojrzałam wprost na nią.
- No, przecież chcesz mi coś powiedzieć. Dalej! Nie krępuj się!
- Więc… Chodzi o okładkę książki.
- Ach tak! – Wstałam od stołu i poszłam do innego pokoju po swoje rzeczy, które potem przytaszczyłam do salonu, w którym siedziała Brytyjka.
Wyciągnęłam bloki, kredki, ołówki, pastele i wiele innych przyborów do rysowania. Dziewczyna przyglądała mi się oniemiała, a ja uśmiechałam się. Wszyscy tak reagowali.
Zdecydowanie nie lubię stereotypów.
- Więc? Co mam rysować, co chcesz mieć na swojej okładce? Powiedz mi o każdym szczególe.
Znów się spięła. Przyjrzałam się jej bardzo uważnie, z miną pod tytułem: „Co, boisz się mi powiedzieć? Jest aż tak źle?”.
- Chciałam, żebyś to ty była na mojej okładce – wydusiła.
- Ja? – Zapytałam zdziwiona. Ale chwilę potem poskładałam wszystkie fakty w logiczną całość i zadałam pytanie, bardzo poważnym tonem: – Dlaczego?
- Bo idealnie do tego pasujesz! – Nabrała więcej śmiałości, co bardzo mi się spodobało. – Sama mówiłaś, ze jesteś do niej podobna. Poza tym, na litość Boską, wy wyglądacie identycznie! Nie znałam cię, a wiedziałam jak ona będzie wyglądać, więc wiem co mówię. Nawet włosy macie identyczne. I tylko ty dorównujesz jej urodą… – Ostatnie zdanie wyszeptała.
Przyjrzałam jej się. Była zagubiona i niepewna. Bała się rozczarowania.
- Więc co Alice ma robić?
Gwałtownie podniosła wzrok, a ja uśmiechnęłam się do niej szeroko.
- Chcę, żeby stała na klifie, jej włosy powiewały do przodu, na silnym wietrze. Jej sukienka była jasna, delikatna i targana wiatrem. Ma być granatowe niebo i piorun przecinający nieboskłon. A w po jej policzku ma płynąć ledwie widoczna łza…
Odłożyłam kredkę, przyglądając się swojemu dziełu. Malowanie samej siebie to zdecydowanie nie moja działka, ale dobre zdjęcie swojej twarzy wywiązało się ze swojego zadania. Spojrzałam na Katherine, była zachwycona.
- Dziękuję – powiedziała.
- Jesteś mi coś winna – zażartowałam. – I właśnie teraz domagam się spłacenia tego długu. Idziemy na zakupy! – wyjaśniłam widząc jej zdziwione spojrzenie. – Odwiozę cię potem do domu.
Znałam ten wzrok. Mówił: „Naprawdę chciałabym iść, tylko też chciałabym sobie coś kupić. A mój portfel jest pusty.” Ale zgodziła się. Zamówiłam taksówkę i pojechałyśmy do Westfield Centre (klik).
- Proszę, nie złość się kiedy nie znajdę jakiegoś sklepu od razu. Jestem tutaj nie częściej niż dwa razy w roku – powiedziałam wchodząc i skręcając w odpowiednią alejkę. – Tak naprawę są dwa miejsca, które muszę odwiedzić – do tego drugiego pójdziemy na końcu. A teraz Apple.
Idąc kątem oka przyglądałam się swojej towarzyszce, byłą trochę zagubiona. Przytłaczał ją ogrom i przepych, który nas teraz otaczał. To jak musiałaś czuć się w hotelu? - pomyślałam.
- Rozmawiałam z twoją mamą i mówiłam jej, że wrócisz później. – Powiedziałam, by zwrócić jej uwagę, a zaraz potem weszłam do białego sklepu. Od razu podeszło o mnie dwoje ekspedientów – chłopak i dziewczyna. Na plakietce z imieniem dziewczyny był dopisek „uczę się”. Bardzo dobrze, pomyślałam. Sięgnęłam do torebki po swój portfel. Wyciągając go powiedziałam.
- Chcę kupić: MacBook'a, iPod’a, iPhon’a i iPad’a – wyliczyłam na palcach. Wszystkim, którzy to słyszeli, opadła szczęka.
- Eee… dobrze – zaczął trochę spięty chłopak. O imieniu – no proszę – Steve. Chciał zwietrzyć przestępstwo. – Proszę sobie usiąść. Wskazał na krzesła przy kontuarze. Pani godność?
- Juliet Prinss – powiedziałam podając dowód. Tym razem, każdy kto to usłyszał zesztywniał. Poza uczącą się Tamarą – ta, niemal zemdlała.
- Oczywiście! Jakie kolory? – zreflektował się natychmiast chłopak, przybierając profesjonalny ton i postawę.
- Właśnie, kolory. Katharnia, jakie?
- Ja mam wybierać tobie kolory? No ok. Poszłabym w standard.
- Więc?
I tak, po pół godziny (naprawę się spięli), z masą białych pakunków stanęliśmy przy wyjściu ze sklepu. Wszyscy pracownicy niemal się nam kłaniali, nie mówiąc już o pytaniach czy podana przez nich kawa na pewno nam smakowała.
Odwróciłam się do Kathariny. I wyciągnęłam rękę z zakupami w jej stronę.
- Proszę. To dla ciebie. – Dziewczynę zatkało, a ekspedientki zrobiły zachwycone oczy.
- D-dla mnie? – wyjąkała, jakby nie wiedząc czy się nie przesłyszała.
- Tak, dla ciebie.
- Ale ja nie mogę przyjąć takiego prezentu!
- Musisz. Jestem twoją menadżerką i żądam, żebyś to przyjęła.
- Jesteś?
- Oczywiście, że tak.
- W takim razie… Bardzo dziękuję.
Wiedziałam, że jest zmieszana, zawstydzona i trochę zagubiona – nie wiedziała jak dziękować. Nie wiedziała jak się odwdzięczyć.
- Podziękujesz mi w taksówce, teraz idziemy dalej! – powiedziałam i puściłam jej perskie oczko.
Zrozumiała aluzję. Pożegnaliśmy się z ekipą Apple i poszłyśmy do sklepu naprzeciwko – Sephory. Kupiłam dwa flakoniki perfum (dla siebie i Katherine) i kartę upominkową dla pani Feel. A potem? Ubrania. Kupiłam jej całą masę ubrań. Tak. Zdecydowanie najwięcej czasu spędziłyśmy w przymierzalniach. Widziałam jak bardzo było jej głupio. I słyszałam jeszcze nie raz, że nie zgadza się by wydawać na nią znaczne sumy. Jak odwraca wzrok, kiedy na kasie pojawia się suma większa niż 50 funtów – czyli zawsze. Musi się pogodzić z tym, że chcę być jej menadżerko-matką chrzestną. Nie będziemy się często widywać. Więc chcę ten czas wykorzystać jak najlepiej. I chcę jej pokazać też jaka jestem. Akurat ten aspekt mnie musi zaakceptować.
Zabawnie było kiedy przechodziliśmy koło księgarni. To tęskne spojrzenie, na regały pełne wspaniałych książek. Oczywiście weszłam tam od razu i nie tylko kupiłam jej każdą książkę jaką widziałam, że ją zainteresowała, ale też te starszej daty, o których spodziewałam się, że ją zainteresują.
- To już ostatnie miejsce – powiedziałam kiedy obładowane masą przeróżnej wielkości pakunków weszłyśmy do banku HSBC. – Dobry wieczór. Chcę wyrobić dodatkową kartę płatniczą. Ona nie będzie dla mnie, ale chcę dostawać wyciągi z niej. Karta ma być na Katherine Feel. – Rzuciłam jej przelotne spojrzenie. Była przerażona tym co usłyszała. Wcale się nie dziwię. Od obcej kobiety usłyszała, że będzie przez nią utrzymywana. – Co miesiąc na jej koncie ma pojawić się 200 funtów. - Słyszałam jak dziewczyna gwałtownie nabiera powietrza. – Zależy mi na czasie.
- Pani godność?
Tym razem nie mówiłam już nic. Nie chciałam robić niepotrzebnego zamieszania, więc tylko podałam dowód swojej tożsamości, by po jakimś czasie przejść do konkretów. Gdy podałam jej kredową kopertę z czarną kartą w środku i dokumentami, nie powiedziała zupełnie nic. Brakowało jej właściwych słów. Ale jej oczy… one zdecydowanie zastępowały słowa.
Słowa to tylko marna imitacja naszych myśli.
- Och, to pani. Ale… Co to? – Wskazała ręką na torby Kat.
- To prezenty ode mnie. Taki mój kaprys.
- Odłożę to, skorzystam z łazienki i zaraz wracam – wtrąciła się nastolatka.
- A to prezent dla pani. Nie wiedziałyśmy za bardzo co wybrać, więc pomyślałam, że wybierze sobie pani sama – powiedziałam podając jej torebkę z kartą upominkową.
- Ale ja… Ale my… My nie możemy przyjmować od pani prezentów. Domyślam się, że dosyć kosztownych zresztą.
- Po pierwsze, jestem Ania. I bardzo proszę, tak się do mnie zwracać. – Powiedziałam uśmiechając się. – A po drugie, nawet powinnyście je przyjmować. Choćby dlatego, że przywykłam, że dostaję to czego chcę. Jeszcze tylko dwie sprawy, bo powiedziałam taksówkarzowi, że za 10 minut wrócę. Prócz tego, czym ona za chwilę się pochwali, z jak mniemam bardzo skrępowana miną, jest jeszcze karta płatnicza ode mnie. Pieniądze z mojego konta będą przelewane na jej. Bez żadnego ale, tak postanowiłam i tak jest. W torebce, którą pani dałam są wszelkie informacje o tym przedsięwzięciu jak i w razie wszelkich komplikacji, których się jednak nie spodziewam, namiary na mojego prawnika. I druga sprawa. Zdecydowania ta istotniejsza. – Rozejrzałam się, czy aby przypadkiem nie wychodzi już z łazienki. Nie, na szczęście dopiero do niej weszła. – Czy jest jakaś rzecz, o której ona zawsze marzyła?
- Rzecz? Ja… Teraz? Kiedy pani tak wiele jej dała… Ja… Chociaż…
- Tak? – podchwyciłam natychmiast.
- Zawsze chciała uczyć się grać na fortepianie. Marzył jej się czarny, ustawiony na środku pokoju.
- Fortepian? – A to ciekawe, pomyślałam. – Rozumiem. Dziękuję bardzo za informację.
- Ja też dziękuję. Za wszystko.
- Nie mnie pani musi dziękować. Tylko Jo, - wyjaśniłam.
Katherine podeszła do nas. Czekała aż coś powiem. A ja wiedziałam jak się pożegnać.
- Widzimy się w południe. Będę po ciebie w samo południe, zabieram cię na wycieczkę. Dobranoc! – pożegnałam się i wyszłam.
- Gallery Street 1, poproszę – powiedziałam taksówkarzowi i odjechałam.
*
„Rozdział VI – Piękno
Otworzył oczy i przeciągnął swoje – podobno – piękne ciało. Zaraz. Jakie „podobno”? Przecież jestem snobem, egoistą i zapatrzonym w siebie arystokratą, pomyślał. A, no tak, przecież odkryłem, że nie chcę taki być. A pewna przepiękna istotka chyba chce mi w tym pomóc. Ach, jeszcze jedno. Chyba mnie nie chce.
Poszedł do łazienki, zimny prysznic nieco otrzeźwił jego umysł. Lód… Arystokraci mają go aż za wiele. Są chłodni i powściągliwi. Nie ukazują publicznie czuć, są twardzi i nie ugięci. Nie wolno im pochylić głowy przed kimś „nie godnym”, nie ważne kim on dla ciebie jest. A mimo to Draco wiedział, że to tylko pozory. Że jego rodzice wcale tacy nie są. Że kiedy są sami potrafią je sobie okazywać. To tylko maski, które muszą przywdziewać, bo zostali tego nauczeni. A Draco uczy się tego samego. Ale nie chce być tak samo lodowaty jak jego ojciec. Chce uśmiechać się ciepło, do każdego. Nie, teraz już tego pragnie i potrzebuje. Dlaczego? Bo najdziwniejsza, najbardziej niezwykła osoba jaką mógł spotkać, tak uśmiecha się do niego. I wprawia go to w taką euforię, że już prawie się od tego uzależnił.Stanął przed lustrem, przepasany jedynie puszystym, zielonym ręcznikiem z herbem Slytherin’u. Była sobota i zastanawiał się w co się ubrać. Spojrzał na czarny garnitur, a potem na rzeczy, które dostał od Alice. Wtedy przed oczyma stanęła mu jej piękna twarz, która złości się, że nie ubrał tego co od niej dostał. A była to złość godna mordercy. Tak, to go dostatecznie zmotywowało. Zaczął grzebać w torbie. Dostał właściwie to samo co miał na sobie już wczoraj, tylko w innych kolorach.
Ubrał się. Spojrzał w lustro. A co z włosami? – pomyślał unosząc jedną brew do góry. Usłyszał stukanie w szybę. Feniks przyniósł wiadomość - od Alice. Pisała, by roztrzepał swoje włosy. I, że ma iść na śniadanie. Ona po niego przyjdzie. Znów będzie niewidzialna.
Idąc korytarzem do Wielkiej Sali, był głównym tematem plotek i westchnień. Każda dziewczyna w szkole taksowała go wzrokiem, zatrzymując się na włosach i umięśnionym brzuchu gdyż koszulka, którą miał na sobie dzisiaj była mocno upięta na jego fantastycznym torsie. W Wielkiej Sali cała damska część szkoły usiadła naprzeciwko niego, tak, by móc go podziwiać. Nawet Hermiona Granger i Ginny Weasley nie mogły oderwać od niego wzroku, co bardzo im się nie podobało, a jeszcze bardziej Harry'emu i Ronowi.
Draco był pod wrażeniem, ale trudno mu się było do tego przyznać nawet przed samym sobą. Postanowił to jednak ignorować i skupić się na Alice. Za chwilę miała się zjawić, więc musiał się najeść. Postawił na tosty z miodem.
- Robisz wrażenie. – Usłyszał szept tuż przy uchu i zadrżał.
Dopił sok i wstał od stołu kierując się w stronę wyjścia.
- Jak tylko przekroczysz próg, wszystkie westchną.
- Co? Zapytał nie rozumiejąc, a potem zniknął za drzwiami. Zaraz potem usłyszał głośne „achhhh”.
- Nie rozumiem – pożalił się. – Ja tylko zmieniłem fryzurę i strój. I dzięki temu nawet Gryfonki zwracają na mnie uwagę?
- Nie przyszło ci do głowy, że wcześniej też tak było?
- Ale wcześniej moja rodzina miała jakąś pozycję w czarodziejskim społeczeństwie!
- To miało znaczenie tylko dla Ślizgonów. I ty dobrze o tym wiesz. A co do Miony…
- Miony?
- To zdrobnienie imienia Hermion.
- Wiem o tym – żachnął się.
- Co do Miony, – kontynuowała – to właśnie sobie uświadamia, że twój strój musi oznaczać, że zaakceptowałeś mugoli oraz, prawdopodobnie, że przestaniesz jej ubliżać.
- A ty co, wróżka?
- A ty nie? – odpyskowała.
Popchnęła go w kierunku gabinetu dyrektorki i szepnęła mu hasło do ucha.
- Miłość, honor i odwaga. – powtórzył. – Gryfoni… – Wywrócił oczami. Niemal zobaczył jak Alice podnosi jedną brew do góry. Zaraz, to przecież mój gest, pomyślał blondyn.
- Po co tu przyszliśmy? – zapytał kiedy gargulec ich przepuścił, a ona zdjęła Pelerynę Niewidkę.
- Chciałam, żebyś mi towarzyszył na zakupach w Londynie.
- Znowu?! – jęknął i przekroczył próg gabinetu.
- Tym razem na Pokątnej.
- Na Pokątnej? A co ty tam chcesz kupić? Mątwę dla Feniksa? Olbrzym może ci ją przynieść.
- Pół olbrzym, panie Malfoy. Dowiesz się jak już was tam eskortuję – powiedziała nauczycielka zimnym tonem.
- Ciociu błagam! – jęknęła Alice. – Rozmawiałyśmy o tym, zgodziłaś się, więc proszę, bądź milsza. Choćby ze względu na mnie.
- Więc po co tu jesteśmy? – zapytał kiedy wyszli z Dziurawego Kotła.
- Chcę kupić różdżkę u Olivander’a. I tak, dobrze słyszałeś, RÓŻDŻKĘ.
- To będziesz chodzić na zajęcia? – Nie podobało mu się to. Zbyt wielu chłopców (jeśli nie każdy) by się nią interesowało. Ona była jego.
- Miałam nadzieję, że ty mnie czegoś nauczysz.
- Mam być twoim nauczycielem? Nie no, w porządku – powiedział z udawaną obojętnością.
- Ej! Więcej entuzjazmu!
Uśmiechnął się szeroko, szczerze. – Tak może być? – zapytał.
- Tak ma być zawsze! Uwielbiam jak się uśmiechasz! – powiedziała i z uśmiechem na ustach, tanecznym krokiem pobiegła do drzwi sklepu.
- Która ręka ma moc? – zapytał wytwórca różdżek.
- Którą ręką piszesz? – podpowiedział Draco.
- W takim razie obie maja moc.
- Obie? – zapytali równocześnie.
- Potrafię pisać prawą i lewą ręką, i z tego korzystam.
- Dobrze więc. Proszę machnąć… którąś ręką.
Machnęła. I nagle - znikąd - na ladzie pojawiło się białe, podłużne opakowanie na różdżkę. Olivander patrzył na to zjawisko oniemiały. Draco za to wolał przyglądać się Alice, która z pietyzmem otwierała skrzynkę. A różdżka, która z pewnością przeznaczona była tylko dla niej, wyglądała naprawdę dziwnie. Była biała, niemal przeźroczysta, idealnie prosta, rozszerzająca się ku uchwytowi. Najdziwniejsze w niej było to, z czego była zrobiona. Odbijała światło niczym lód, ale mimo to ewidentnie była z drewna. Wyglądała na kruchą i delikatną, a w rzeczywistości była nie do złamania.
Draco spojrzał dziewczynie w oczy. Pokazywały, że wie z czego różdżka jest zrobiona. Pokazywały też, że jej własna wiedza ją dziwi, a przede wszystkim przeraża.
- Skąd ma pan tę różdżkę? – zapytał blondyn, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Ja… Ja nie mam pojęcia. Ja jej nie zrobiłem, ona pojawiła się znikąd! – powiedział histerycznie Olivander.
- Dobrze więc. – Powiedział, nie spodziewał się żeby Olivander wiedział o tym przedmiocie cokolwiek. Tą wiedzę miała tylko Alice. – Weźmiemy ją.
Po tych słowach, dziewczyna obudziła się z letargu w jakim była przyglądając się różdżce. Schowała ją do pudełka i nie pytając nawet o cenę, rzuciła sakiewkę pełną Galeonów na ladę.
Wyszli.
Draco chwycił dziewczynę za rękę pociągnął w kierunku sklepu z szatami. Czas na błyskotki będzie później, poza tym, ona nie może być byle jaka. No i mama mu najlepiej doradzi. Jego prezent musi pasować do jej niezwykłej natury. Wiedział co chce kupić, chciał tylko wybrać idealny model. Musiał mieć kolor jej oczu. Dokładnie taki sam. Znalazł. Był na samej górze regału. Poprosił o niego i wsadził go jej na głowę.
- Chcesz mi kupić tiarę?
- Różdżkę już masz, teraz musisz jeszcze wyglądać jak czarownica. Podoba ci się? – Zapytał.
- Jest idealny.
- Weźmiemy go – powiedział sprzedawczyni i zapłacił należną sumę.
- Ale jakoś siebie w tym nie widzę.
- Bo to zaczarowany prezent. – Puścił jej perskie oczko i machnął różdżka, dotykając jej koniuszkiem kapelusza. Ten zamienił się w prześliczny wianek z polnych kwiatów. – To mój prezent. – Powiedział obracając ją w kierunku lustra. – Nn nigdy nie zwiędnie, a jak będziesz chciała, żeby znowu był kapeluszem, wystarczy, że dotkniesz go końcem różdżki. I na odwrót.
- Jest piękny! – Z szerokim uśmiechem obracała się przed lustrem. Jej błękitna, jedwabna sukienka płynęła za nią.
Jest taka naturalna, jak mój prezent – pomyślał dumnie Malfoy.
- Dziękuję! – powiedziała i pocałowała go w policzek.
Draco był tak zaabsorbowany tym, co przed chwilą zrobiła, że kompletnie nie zwrócił uwagi na jej wyraz twarzy. Oprzytomniał dopiero kiedy poczuł szarpnięcie za rękę.
Poszli na lody.
Dochodziła północ. Siedzieli wśród kolorowych poduszek na wieży astronomicznej zajadając się owocami. Draco przyglądając się jej uśmiechniętej twarzy nie mógł zrozumieć, dlaczego czuje się w jej towarzystwie jak dzieciak. Czasem nawet przyłapywał się na tym, że chce ją o to zapytać, zawsze wtedy rugał siebie, za swoją głupotę.
- Chyba wiem od jakiego zaklęcia zaczniemy – powiedział, a ona jak na zawołanie wyciągnęła swoją różdżkę
Wybór był dość dziwny, teraz tak mało pożyteczny. „Accio” pewnie byłoby lepsze. Jednak ona tak bardzo kojarzyła mu się z dobrem. Chyba nawet stała się dla niego uosobieniem dobra. Chciał pokazać jej zaklęcie, które wiązało się z dobrem. Z obroną przed złem, bez krzywdzenia innych.
- Zamknij oczy – szepnął jej wprost do ucha, upajając się przy tym jej cudownym zapachem. – I przywołaj wspomnienia, najszczęśliwsze jakie pamiętasz. Zatrać się w nim. Niech cię całkowicie wypełni, niech sprawi, że poczujesz się lekka i wolna. – Szeptał jej nadal, niemal dotykając ją ustami, a ona pochłonięta swoimi wspomnieniami uśmiechała się coraz szerzej. – A teraz powiedz zaklęcie. „Expecto Patronum”.
Jakaś cząstka jego woli znalazła w sobie odrobinę siły i kazała odsunąć się od dziewczyny. Ta dalej zatracona we wspomnieniach, jak w letargu, podniosła różdżkę i wyszeptała zaklęcie. A potem? Oślepiający blask i odrzucająca w tył siła. Siła, która emanowała takim szczęściem, że wręcz radość przytłaczała serce, nie pozwalając mu normalnie pracować. A sam Patronus? Na pewno nie był „sam”. Zamiast jednej istoty, po niebie pędziło stado jednorożców. Nie były srebrne jak każdy Patronus, były bielusieńkie. Były…
Nieskazitelne.
Jednorożce, nieskalane złem istoty, których stracenie grozi największym przekleństwem. Były piękne i dobre. Silne i odważne. Mądre i majestatyczne. Ufne, ale rozsądne. I kochają tak jak tylko Adonai potrafi.
Pasowało do niej. Dla Draco, pasowało to do niej aż za bardzo. Była piękna. Absolutnie, niezaprzeczalnie piękna. Pociągała go w każdy możliwy sposób. Pociągały go jej oczy, jej niesforne, odstające we wszystkich kierunkach włosy, jej niebiański zapach. Jej ciało. Jej dobro, jej radość, jej naturalność, jej opanowanie, jej cierpliwość i jej bark. Jej skromność i pokora. Jej odwaga, jej rozsądek, jej hojność i jej ufność. To jak patrzy na życie. Pociągał go jej uśmiech – ten sam, który towarzyszy jej niemal na każdym kroku.
I gdy światło znikało, a chłopak myślał o tym wszystkim, doszedł do najważniejszego – ona jest jego. I czas o nią zawalczyć. Czas zrobić to, czego tak bardzo pragnął.
Zbliżył się do niej. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy. Trochę jakby była w innym świecie. Patrzył w jej oczy. Coś się w nich zmieniło, zamarły w oczekiwaniu, na to, co będzie dalej. Draco przybliżał się do niej coraz bardziej i bardziej. Tak bardzo chciał poczuć smak jej ust, na swoich. Tak bardzo pragnął, by oddała mu pocałunek. Tak bardzo chciał, by naprawdę była jego.
Już prawie, prawie dotknął jej winnych ust, kiedy usłyszał skrzek. Odsunął się. Zaraz potem na ramieniu Alice usiadł szkarłatny ptak – jej Feniks.
Chłopak odsunął się zawiedziony.
Nie wiedział, że dla dziewczyny to był ratunek.”
*
Było już dosyć późno, kiedy po podaniu swojego nazwiska szłam po równo przyciętej kostce granitowej, którą był wyłożony podjazd posiadłości. W chwili kiedy stanęłam na najwyższym ze schodów kamerdyner otworzył mi drzwi kłaniając się nisko.
- Pani jest w salonie – powiedział.
Przemierzałam hol, by dotrzeć do pomieszczenia, które kiedyś tak dobrze znałam. No właśnie, ile to już lat minęło?
- Anna! – Ciotka rzuciła mi się na szyję. Ja tylko delikatnie ją objęłam.
Usiadłam na sofie i rozejrzałam się po pomieszczeniu, które mimo niewielu zmian było dla mnie tak obce. To nie mój świat.
- Wiem po co przyjechałaś. Oczywiście wszystko było robione tak jak prosiłaś, – powiedziała podając mi pęk kluczy. Zamknęłam je w mocnym uścisku. – Tak się cieszę, minęło już tyle czasu. Prawie 10 lat.
- To nie tak – sprostowałam kręcąc głową. Za bardzo się cieszyła - nie mogłam jej pozwolić, by dłużej to robiła.
- Co? Więc dlaczego przyjechałaś? Chcesz go sprzedać? – Nie mogła uwierzyć, że to, co powiedziała może być prawdą. Tak bardzo się o mnie martwiła.
- Chcę zrobić dobry uczynek. Nie martw się, naprawdę nie ma się czym przejmować. Powinnam była tak zrobić już dawno temu.
- Ale co ty chcesz zrobić?
- Mój adwokat ci wszystko wyjaśni kiedy przyjdzie na to czas.
Usłyszałam bicie średniowiecznego zegara. Północ… Ucieknę niczym kopciuszek.
To już nie mój świat.
- Będę już szła. Dziękuję, za wszystko.
Te uczucia, których nie mogę już więcej wygrzebywać
Te uczucia, które uciekły za drzwi
Mogę poczuć jak to upada
I nie wrócę
Te uczucia, które już nie mogą trwać
Ta pustka na dnie szuflady
Coraz trudniej jest udawać
I już nigdy nie wrócę
Hej. Zgłosiłaś się do oceny na niebieskim-piorem.blogspot.com do Snadry Werner, niestety, ma ona zablokowaną kolejkę,co oznacza, że chwilowo nie przyjmuje blogów do oceny. Prosimy o wybór innej oceniającej po zapoznaniu się z kolejką i podstronami oceniających.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Freddie ;)