wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział XIII

   Ponieważ wrzesień był upalny popołudnia i wieczory spędzałam w swoim ogrodzie. Chciałam korzystać z pięknej pogody tak często, jak to tylko było możliwe. Choć mieszkam w Monachium i nie przeszkadza mi fakt, że jestem tak blisko Alp, to zawsze będę zwolenniczką egzotycznych wysp.


„Zawsze” to bardzo definitywne słowo. Nie może ulegać zmianom, bo jeśli to zrobi, to już nie będzie „zawsze”. Nie będzie wieczne.

   Siedząc w altanie czytałam maszynopis, za który, według mojego kalendarza, miałam zabrać się za trzy miesiące, gdy dostałam SMS od Bastiana: 
„Wpadniesz do mnie na kolację?”
Zgodziłam się. Sądzę, że chce się pochwalić swoim nowym domem, a ja z ochotą go zobaczę. Obiecałam zjawić się o osiemnastej, a ponieważ zostało mi jeszcze wiele czasu postarałam się na powrót skupić na swojej lekturze. I choć nie byłam tego pewna, wydaje mi się, że gdy ostatni raz spoglądałam na otaczające mnie jezioro, uśmiechałam się.
   Stojąc przed lustrem w białej, rozkloszowanej sukience koktajlowej, czesałam swoje włosy. To tylko kolacja ze znajomym i nie chcę, żeby pomyślał, że ubrałam coś specjalnego z powodu czegoś tak nieistotnego, jednak oficjalnego, jak wspólny posiłek. Zostałam nauczona, by zawsze, niezależnie od okazji, sytuacji czy samopoczucia wyglądać perfekcyjnie. Im prędzej to zrozumie tym lepiej. Spięłam włosy w luźne, długie niemal do pasa kucyki i wyszłam z łazienki. Narzuciłam na ramiona czarny trencz, zabrałam torebkę i wyszłam z domu. Dźwięk otwieranego Porsche był niczym muzyka dla moich uszu, a podróż była zdecydowanie zbyt krótka, by się nią nacieszyć.
   Gdy wysiadłam z samochodu już na mnie czekał, przed drzwiami i ręką, niczym zawodowy lokaj, zapraszał do środka. Weszłam, a on poprosił mój płaszcz.
 - Pięknie panienka dziś wygląda.
   Spojrzałam na niego z przerażeniem. Błagam, myślałam, powiedz, że żartujesz, błagam, powiedz, że nie wiesz! Mur, który stawiam pomiędzy nami, to sięgający kolan płotek, ale jeśli już wie, jeśli jest taki, bo ten fakt wyrwał na niego tak wielki wpływ, to już nie zburzę muru, który pomiędzy nami powstał, nie ważne jak bardzo bym się starała i nie ważne, że mogłabym mu wszystko opowiedzieć. Takiej barykady nie da się sforsować, dlatego proszę, błagam, powiedz, że nie wiesz. Błagam, nie bądź taki, bo wiesz kim jestem, błagam! Powiem ci wszystko, ale niech to będzie żart, niech to, co powiedziałeś będzie tylko dżentelmeńskim komplementem. Błagam!
   Te przemyślenia trwały zaledwie sekundę, ale wystarczyły, bym wpadła w przerażenie i z miną człowieka, który ma spłonąć na stosie, spojrzałam na niego. Jego oczy się śmiały – żartował! Odetchnęłam z ulgą, i byłam tak szczęśliwa, że jeszcze nic nie wie, że prawie rzuciłam mu się na szyję. W opanowaniu się pomógł mi wyuczony chłód i obojętność stosowana od lat, na szczęście. Więc zamiast przytulania go, po prostu się szeroko uśmiechnęłam.

*

   Byłem zachwycony jej uśmiechem, choć kompletnie nie rozumiałem tego spojrzenia sekundę wcześniej, to niesamowite przerażenie – dziwne. Ale przeszło jej i wydawała się mieć świetny humor z czego zamierzam skorzystać. Zaprosiłem ją do jadalni. Odsunąłem dla niej krzesło przy okrągłym stole i nalałem dla niej słodkiego wina, uśmiechnęła się gdy skosztowała, bo zauważyła, że pamiętałem co mi mówiła. Może jednak te drobne rzeczy, o których wspominała nie były tak nieprzydatne?
 - Świetnie gotujesz. Może będę mogła liczyć na to, że przygotujesz mi kiedyś pierogi?*
   Mój widelec zawisł w połowie drogi do ust, przeniosłem na nią swoje spojrzenie. Jej chytry, ale jakże uroczy, uśmieszek mówił mi, że doskonale wie co powiedziała i że była to czysta premedytacja.
 - Nie, pierogów niestety nie gotuję. – Starałem się wyjść z tego z twarzą. – Mogę za to zaproponować ci obiad w moim rodzinnym domu, tam dostaniesz prawdziwe, bawarskie pierogi. – Nie skomentowała mojej propozycji, ale kąciki jej ust zadrgały w uśmiechu.
   Od czasu do czasu przyglądałem się jej też poza rozmową – kiedy jadła. To co najmniej głupie, w końcu nie jest jakimś jedzącym okazem, ale znów zauważyłem tę niesamowita grację, tę samą, która biła od niej gdy grała na fortepianie. 
   Czego ja do cholery o tobie nie wiem? - frustrowałem się.
 - Powiedz mi, – powiedziałem po chwili – co się stało z twoim akcentem.
   Uśmiechnęła się. - Zniknął.
   Spojrzałem na nią wzrokiem każącym jej być poważną.
 - Długo tu mieszkam, ale niemiecki w mowie i piśmie znam od dziecka. Po prostu nie słyszę własnego głosu. Ale, rzeczywiście, do głowy by mi nie przyszło, że te pozostałości polskiego, więcej, śląskiego – co jest jeszcze bardziej niewiarygodne – mi zostały. W każdym razie, gdy zwróciłeś mi uwagę, zadzwoniłam do profesorki, która uczyła mnie „waszego” języka i ona powiedziała w czym tkwi problem. Pozbyłam się go, więc mówię bez akcentu. Bawarski też znam – zakończyła z uśmiechem chochlika.
 - Ach tak – mruknąłem lakonicznie, niby obojętny i przełknąłem kawałek mięsa.
   Z krzywym uśmiechem pokręciła głową. To zwróciło moją uwagę na fakt, który wcześniej jakoś mi umknął.
 - I nikt wcześniej nie powiedział Ci, że mówisz z akcentem?
 - Nikt.
 - Dziwne.
   Wzruszyła ramionami.
 - Powiedzieli ci już o twoim wolnym?
 - Skąd o nim wiesz? - zdziwiłem się.
 - To ja o nie prosiłam.
 - Co? - zapytałem zdezorientowany. 
 - Pojedziesz ze mną na bankiet.
   Niemal spadłem z krzesła.
 - Jaki bankiet?
 - Charytatywny – wyjaśniła z przesadnym wręcz opanowaniem. - Mój partner nie będzie mógł się na nim pojawić. Pomyślałam więc o tobie. Jesteś popularną osobą, masz pieniądze i wpływy – nadasz się. Na dniach pojawią się ludzie, by cię zmierzyć.
 - Możesz rozwinąć te myśl?
   Ogłupienie, to słowo, które bardzo dobrze oddawało mój stan ducha w tej chwili. Jak to w ogóle jest możliwe, że wystarczy jedna jej wiadomość i już tracę grunt pod nogami?
 - Pojedziemy na bal. Bal kostiumowy. Suknia, którą mi kupiłeś – Ta mina! - jest stylizowana na epokę, w której będzie impreza. Twój strój musi pasować do mojego, Romeo – puściła mi perskie oczko.
 - Chwileczkę – wymierzyłem w nią widelcem z bardzo podejrzliwą miną. - Czy oprócz kostiumów będzie coś... z tamtych czasów? - zapytałem i wziąłem łyk wina. 
   To było bardzo, bardzo złe posunięcie. 
 - Menuet.
   Zakrztusiłem się.
 - Spokojnie, nikt ci nie każe tego tańczyć.
 - A ty będziesz?
   Dlaczego o to zapytałem?
 - Jeśli ktoś poprosi mnie o taniec... - wzruszyła ramionami - nie odmówię.
 - Czy jest jeszcze coś o czym powinienem wiedzieć? - zapytałem podejrzliwie.
 - Impreza jest we Włoszech – wyszczerzyła się.
   Moje oczy musiały powiększyć się do rozmiarów spodeczków od filiżanek.
 - Wszystko jest już załatwione. Co więcej, wiem, że masz tam mecz w tym czasie. Tak więc, lecisz z drużyną, wracasz ze mną. I nie musisz się przejmować natrętnymi ludźmi, wracamy sami.
 - Ach tak...

 - Pochwalisz się?
 - Czym? - zapytałem ogłupiały, znów zbiła mnie z tropu.
 - Swoją posiadłością. Pytam, czy pokażesz mi jak mieszkasz?
   Spojrzałem na jej talerz. Był pusty, a sztućce były ułożone na godzinie piątej.
 - To chodź – miałem nadzieję, że nie dostrzeże mojego podekscytowana.
   Oprowadzałam ją po pomieszczeniach, opowiadając o nich trochę, ona natomiast nie odzywała się w ogóle. Przyglądała się jedynie z uwagą. Gdy zaczynałem mówić, przenosiła wzrok na mnie i lustrowała mnie swoim przenikliwym spojrzeniem. Nie przyglądała się lampie o której mówiłem, przyglądała się tylko mnie. Była w tym jakaś staroświecka kurtuazja, która bardzo mnie pociągała. 
   Podeszliśmy do przedostatniego pomieszczenia w domu, jeszcze chwila, a zobaczy po co ją tutaj ściągnąłem. Stanąłem plecami do drzwi.
 - Te drzwi... - zrobiłem pauzę, by wprowadzić napięcie. 
   Skrzyżowała ręce na piersi i uniosła jedną brew do góry. Damski gangster.
 - Są od mojego pokoju i do niego cię nie wpuszczę.
   Docisnąłem drewno plecami.
   Jej zaszokowana mina była przekomiczna. Zaszokowanie, zdziwienie, zdezorientowanie... uznanie i jakby rozczarowanie. 
 - Przyznaję, zaskoczyłeś mnie – wyjaśniła. - Być może nie wpuściłeś mnie tam tylko przez wzgląd na wszechogarniający, męski chaos... - uśmiechnęła się niczym złośliwy chochlik.
   Zupełnie mnie zaskoczyła! W życiu bym nie pomyślał, że tak pomyśli.
 - Faktem jednak jest, – kontynuowała – że dzięki temu mam pewność, że nie sprowadziłeś mnie tu w niecnych celach. I za to, że nie chcesz zaciągnąć mnie do swojego łóżka, właśnie, chcę ci podziękować.
   Dygnęła niczym dama - którą zresztą była.
   To nie tak, myślałem. Gdybym ją tam zaprowadził moja wyobraźnia zaczęłaby pracować zdecydowanie zbyt intensywnie. Oczywiście, nie rzuciłbym się na nią. Nigdy bym jej nie skrzywdził (choć i tak już to zrobiłem), ale prawdopodobieństwo, że próbowałbym ją uwieść byłoby bardzo wysokie.
 - Zostały ostatnie drzwi – powiedziałem i stanąłem u przeciwnych drzwi. - Ostatni pokój gościnny , ale jedyny w swoim rodzaju. - Chwyciłem klamkę i nacisnąłem ją. - Jedyny, bo tylko twój.
   Otwarłem drzwi. Na jej twarzy malował się szok. Przepuściłem ją w drzwiach, zastanawiając się czy miała taki sam wyraz twarzy gdy zobaczyła Porsche. Powoli przechodziła przez pokój, by zatrzymać się na jego środku. Rozglądała się dookoła obracając się przy tym wokół własnej osi.
 - To po to, byś zawsze wiedziała, ze możesz się tu schronić, bo zawsze ci pomogę.
 - Ale jak ty... - zawiesiła pytanie w powietrzu. Patrzała na mnie prosząc o odpowiedź, o zdradzenie tajemnicy.
 - Pozwoliłaś mi myszkować w swoim domu, w dodatku zostawiłaś notes z telefonami na wierzchu.
 - Być może dlatego, bo nie sądziłam, że moja staroświeckość przyniesie mi takie coś!
 - Samantha miała pięć dnia na zrobienie tego cuda.
 - Masz rację, to prawdziwe cudo - nagle zaczęła szeptać. Zamknęła oczy jakby walcząc z jakimś wspomnieniem. - Przeszła samą siebie...
   W jej minie był jakiś smutek, jakieś... rozczarowanie? Nie podobało mi się, nie chciałem, by tak to wyglądało.
 Jej nieprzewidywalność zaczyna mnie rujnować, pomyślałem.
 - Dziękuję. To wspaniały prezent – powiedziała już mocniejszym głosem. - Kolejny – dokończyła zirytowana. - Ciekawe co się będzie musiało wydarzyć, żebym tutaj spała? – rzuciła pytanie, patrząc na zawieszony nad jej głową żyrandol.
 - Mimo wszystko mam nadzieję, że nic złego - powiedziałem.
   Jej reakcje były chyba jeszcze lepsze, niż się tego spodziewałem. Ani trochę się nie wkurzyła, czyżby to szok?

 - Może obejrzymy jakiś film? - zaproponowałem.
   Chciałem przedłużyć jej obecność w moim domu do maksimum. Tak bardzo tu pasowała...
 - Możemy – uśmiechnęła się delikatnie.
   Usiedliśmy na kanapie. Przeszukałem telewizję w poszukiwaniu jakiegoś filmu. Na szczęście, a może nieszczęście, bo uwierał mnie trochę romantyczny klimat filmu, znalazłem „O Północy w Paryżu”.  Randka to nie była. Niestety.
   Przyniosłem wino. Nie nalałem jej jednak, pomyślałem, że właściwiej będzie jeśli naleje sobie sama. Powiedziała, że to bardzo dobry film i że bardzo go lubi, a potem nalała sobie lampkę wina, i usiadła bardzo blisko mnie. A może tylko mnie się tak wydawało, bo nie usiadła na drugim końcu kanapy. Od czasu do czasu wtrącała coś na temat postaci, przybliżając mi tym samym film od zupełnie innej strony. Nie byłem zły, a mimo to w pewnej chwili, nim zdążyłem ugryźć się w język, zapytałem czy zna ich biografie na pamięć. Ona tylko twierdząco kiwnęła głową.
   Wypiła dwie lampki i nie sięgnęła już po więcej.
   Film już się kończył, gdy wyczułem jej głowę na swoim ramieniu. Po moim ciele natychmiast przebiegł dreszcz. Spojrzałem na nią. Zasnęła. Wyglądała jak anioł. Była taka odprężona, taka... spokojna. Delikatnie wziąłem ją na ręce i zaniosłem do jej sypialni. Ułożyłem na łóżku i zdjąłem niebotyczne szpilki.
   Długo się jej przyglądałem.
   Miałem już wyjść, zawahałem się. Nauczono mnie, że nie ma nic gorszego dla skóry niż spać w makijażu. Zmyłbym go jej, ale bałem się, że się obudzi. Wahając się przyglądałem się jej, wdawało się, że już zapadła w głęboki sen, że się nie obudzi. Zaryzykowałem. Wymknąłem się z pokoju i wszedłem do jej łazienki. Zabrałem płatki kosmetyczne i płyn do demakijażu. 
   Zdecydowałem, że oczu ruszać nie będę. Ma tylko namalowaną kreskę i wytuszowane rzęsy. Delikatnie dotknąłem jej czoła. Wszystko schodziło w mgnieniu oka. Teraz zrozumiałem, że te wszystkie specyfiki, które poustawiała tam Samatha, to nie przypadkowy wybór. Bo i rzeczywiście, przecież identyczne widziałem u niej w łazience. Sunąłem delikatnie po jej kościach policzkowych, nosie, linii żuchwy, ustach... Jej wargi delikatnie rozchyliły się pod moim dotykiem. Czerwona szminka, nieco już nadwyrężona przez kolację poddała się od razu.
   Gdy skończyłem spojrzałem na nią i widok ten mnie poraził. To, że uważam ją za najpiękniejszą dziewczynę na świecie, to jedno, a to jak makijaż bardzo zmienia ludzi to drugie. Ona bez swojego wyglądała identycznie jak w nim! Czerwone usta, jakby pomalowane szminką, rozświetlona cera, policzki o ślicznych, delikatnych rumieńcach. To wszystko i jeszcze więcej, mówiło, że jej rzęsy na pewno nie są sztuczne, że naturalnie są długie i gęste. 
   Odgarnąłem jej z twarzy zbłąkany kosmyk. Ciemne włosy tak bardzo kontrastowały z mleczną cerą, choć opaloną, to i tak bardzo jasną. Wtedy po raz pierwszy, tak naprawdę, dotknąłem jej twarzy. To niemal sprawiło, że pozwoliłem sobie na więcej.
   Niemal.
 - Jesteś tak pełna sprzeczności – szepnąłem, do jej śpiącego oblicza. - Masz w sobie taką niesamowitą delikatność, kruchość, a jednocześnie patrząc ci w oczy można się ciebie bać. Jakbyś zawsze była o dwa kroki przed kimś. Jakbyś zawsze wiedziała jak kogoś zaprowadzić na granicę przepaści.
   Po co ty się malujesz, zadałem sobie jeszcze pytanie i wyszedłem.

*

   Obudziłam się i próbowałam ustalić miejsce w którym jestem. Pierwszym skojarzeniem była sypialnia rodziców, drugim Anglia. Dopiero trzecia myśl uświadomiła mi, że jestem w domu Bastiana. W „moim” pokoju. Cóż za głupota. Przewróciłam się na plecy i zamrugałam intensywnie powiekami. Oczy bolały mnie od szkieł kontaktowych, w których zasnęłam. Długo przyglądałam się żyrandolowi, co było wyjątkowo złym pomysłem i nie chodzi mi wcale o nadwyrężanie już dostatecznie zmęczonych oczu. Mimo to, z upartością maniaka dalej się przyglądałam, bo miałam wrażenie, że już kiedyś go widziałam.
 - To idiotyczne! Mało to żyrandoli jest na świecie? – zirytowałam się i nakryłam głowę jedną z dziesięciu poduszek, na których akurat nie leżałam.
   Wtedy mnie olśniło. Wygrzebałam się spod haftowanych prześcieradeł i podeszłam do obiektu moich frustracji. Sufit był na tyle nisko, że zobaczyłam to bez problemu. Jednak dopiero teraz to zauważyłam, bo wiedziałam czego szukać. Choć znaczek był malusieńki, dla kogoś kto tak dobrze go zna, widoczny aż za bardzo. Podeszłam do drzwi łazienki, wcześniej nie odwiedzałam tego pomieszczenia. Wiedziałam, że nie będzie wyglądać tak jak rzeczywiście wyglądać powinna, ale...
   Spojrzałam na blat, wszystkie moje ulubione kosmetyki tam były i dokładnie tak pokładane jak mi to odpowiada. Przeszłam przez kolejne drzwi i weszłam do garderoby, w środku było pełno ubrań. Nowiutkich. Zaczęłam je przeglądać. Bez rozmiarów – wszystkie szyte na miarę. Wyszłam. Oparłam się plecami o drzwi i westchnęłam. Zakryłam twarz dłońmi i pokręciłam głową.
 - Kiedy tak dobrze mnie poznałaś? - szepnęłam. - I skąd do cholery masz dostęp do tych rzeczy? - zapytałam zirytowana.
   Denerwowała mnie jej wiedza, uwierała mnie. Wiedziałam, że nie wykorzysta tego w żaden sposób. Ba! Nawet gdybym kazała jej zabrać sobie to wszystko i tak, by tego nie wzięła. 
Podeszłam do toaletki i przejechałam po jej zdobieniach. Jest naprawdę utalentowana, chyba jeszcze bardziej niż sądziłam, pomyślałam.
   Królewska sypialnia... Zwyczajowo – przepych. „U nas” - bardziej stonowanie, tutaj po prostu eklektyzm.  Okna, choć małe i nowoczesne, to w jakiś sposób dopasowane do reszty - bez ciężkich kotar, a z delikatną - dotknęłam materiału, tak jak myślałam – jedwabną firanką, ze złotymi wstawkami. Ściany bez wymyślnych w kształty ozdób, mimo to gdzie jakaś ozdoba się pojawiała się na błękitnym tle, widać było jak misterne jest zdobienie. Nie komputerowe, robione ręczne. 
   Inaczej, niestety, sprawa miała się z wyposażeniem. Moje meble w domu są ręcznie robione, na moje zamówienie. Ale żadne z nich nie ma tak irytującego mnie herbu. Żadne z nich nie są robione przez tamtą, konkretną rodzinę. Mimo wszystko, gdyby miała do nich namiary to jeszcze nic, ale te, dokładnie te meble, czy to kryształowy, naprawdę kryształowy żyrandol wysadzany diamentami, czy meble z drewna wartego kilkaset tysięcy, czy chociaż ramy obrazów, ze starego złota, to wszystko już kiedyś zrobiono. Dla mnie.
   I mimo wszystkich wydarzeń, mimo mojej awersji do tamtych czasów, - o której doskonale wie -  poprosiła o to. I dostała.
   No nic, pomyślałam, nie ma się już co zadręczać, koniec końców podoba mi się. Może nawet za bardzo. Samanthę mogę za to ochrzanić, co i tak nie przyniesie żadnych skutków, więc ważniejszą sprawą będzie dowiedzenie się jak ona zdobyła te meble. Znów poszłam do łazienki,  stanęłam przed lustrem. Zamurowało mnie. Pomijając efekt pandy, moja skóra wyglądała nieskazitelnie. Dotknęłam policzka i dopiero teraz zauważyłam to, co powinnam poczuć już wcześniej. Żadnych pozostałości po makijażu, tylko płyn micelarny.
 - Nie! - jęknęłam niczym dwunastoletnie dziecko. 
   To świetnie, że wie jak niezdrowo śpi się w makijażu, ale tego mojego absolutnie miał nie zmywać! Teraz zaczną się zbędne pytania. Zdenerwowana zdjęłam sukienkę i weszłam pod prysznic. Włączyłam muzykę i spojrzałam na zegarek. Jakim cudem spałam tak długo? Wiedziałam, o której zaczęliśmy oglądać film i wiem na pewno, że widziałam go w, co najmniej, 3/4. Szokiem, w ogóle jest, że zasnęłam przy nim, może nawet na jego ramieniu. Dreszcz przebiegł mnie po plecach. Spałam ponad 8 godzin! Jak to możliwe?
   Za dużo pytań, za mało odpowiedzi, pomyślałam czterdzieści minut później, idąc do kuchni.
 - Dzień dobry – przywitałam się, nie zaprzestając mieszania.
 - Dzień dobry.  Co ty robisz? - zapytał zdziwiony. 
 - Śniadanie. Możesz już siadać, akurat skończyłam.
 - Eee... świetnie – wyjąkał i usiadł przy zastawionym już stole. 
 - Wiem, że trzymasz dietę. Spokojnie. 
 - Dobre. 
 - Cieszę się, że ci smakuje.
 - Dawno wstałaś?
 - Godzinę temu. Spało mi się świetnie, dziękuję – powiedziałam i skinęłam głową. Uprzedziłam go.
 - Dlaczego nie skorzystałaś z ubrań, które Sam dla ciebie przygotowała.
 - Bo i tak muszę wstąpić do domu, więc przebiorę się tam, przy okazji podwiozę cię na trening.
 - Skoro tak chcesz.
 - Jak będziesz wychodzić, to zadzwoń podjadę po ciebie i zawiozę potem gdzie będziesz chciał.
 - A twoja praca? Możesz tak po prostu wyjść?
 - Moja pracą się nie przejmuj. To ostatnia rzecz, którą w moim przypadku należy się przejmować, wierz mi na słowo.
   Jego mina mówiła, że wierzy na słowo. Już nie mówiąc o tym, że to poniekąd dzięki niemu nie mam teraz tam niemal nic do roboty.

*

   Przyglądałem się jak prowadzi. Jeśli wierzyć stereotypowi, że wszystkie kobiety są beznadziejnymi kierowcami, to ona, zdecydowanie, jest wyjątkiem, który potwierdza tę regułę. I  pomyśleć, iż sądziłem, że nie ma prawa jazdy! Siedząc obok niej nagle oślepiło mnie światło, które coś musiało odbić. Wtedy przypomniała mi się wiadomość od Lukasa. Natychmiast spojrzałem na jej dłoń. Jednak już nie potrafiłem odwrócić wzroku.
 - To białe złoto i diamenty – powiedziała znienacka. Żadnych emocji.
 - Czy to jest to, co myślę, że jest?
 - Tak.
 - Więc ty nigdy... - wykrztusiłem.
 - Nie.
   To wydawało mi się... nierealne! Choć mimo wszystko stwierdzenie „nawet w tych czasach” wydało mi się zbędne.
 - Możesz się śmiać.
   Uraziła mnie tym.
 - Nie zamierzam – powiedziałem szybko. Byłem po prostu w szoku.
   Czy to oznacza, że z nikim się nie spotyka? - Nagle moje myśli obrały zupełnie inny tor. - Może. A może była kiedyś nieszczęśliwie zakochana?
   Jak co dzień – wiele pytań, żadnych odpowiedzi.
 - Kiedyś ci opowiem – wyrwała mnie z zamyślenia.
   Zaskoczyła mnie. Chciałem wiedzieć, to oczywiste, ale nie chciałem pytać. A ona sama chce mi powiedzieć. Chyba zaczyna mi ufać.
   Nie spieprz tego – szepnął głosik w mojej głowie. Dopiero teraz zauważyłem, że ma głos podobny do Lukasa.
   Wysiedliśmy.

   Philipp Lahm właśnie zamykał drzwi wejściowe gdy nas zauważył i wyszedł ku nam.
 - Cześć Philipp! Dawno się nie widzieliśmy – powiedziała radośnie.
   Czy ja o czymś nie wiem?
 - Właściwym określeniem byłoby: dawno z tobą nie rozmawiałam, Philipp.
   Spojrzał na mnie podejrzliwe. Mógłby sobie darować wymyślanie niestworzonych historii, z drugiej strony na nią patrzał jakby troszczył się o swoją przyjaciółkę...
   Czy ja o czymś nie wiem? 
 - Masz rację, moja wina.
 - Oj masz za co przepraszać, na moim ślubie też nie byłaś.
 - Wiem, wiem. Zrekompensuję wam to, tylko mało urlopu masz, więc wszystko się przeciąga – puściła mu perskie oczko.
   Philip się nastroszył. Skąd ja to znam?
 - To w takim razie wpraszamy się do ciebie na obiad – powiedział Lahm.
 - Świetnie! To widzimy się w niedzielę.
 - Ja żartowałem! - bronił się.
 - A ja nie. - Uśmiechnęła się. - poza tym, tylko w ten dzień masz wolne.
 - Czy ty zawsze wszystko wiesz? - drażnił się z nią.
 - Zawsze – wzruszyła ramionami.
   Czego ja do cholery nie wiem?!
 - A teraz, do sedna, bo czas mi ucieka – powiedział. - W końcu sprawiłaś sobie te swoje wymarzone autko.
 - To prezent – powiedziała spoglądając na mnie wymownie. Było w tym wzroku trochę kpiny, ironii, ale przede wszystkim rozbawienia. Tak jakby to, co zrobiłem ją bawiło.
 - Nie... – Philipp spoglądał to na mnie, to na nią, jakoś nie mogąc w to uwierzyć. - On kupił TOBIE samochód? - zapytał Anię, a gdy z tajemniczym uśmiechem kiwnęła głową, spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem.
   Wyśmiał mnie, normalnie mnie wyśmiał!
 - O stary... - wykrztusił niemal płacząc z rozbawienia.
   Przyglądałem się ich rozbawionym twarzom i nie wiedziałem o co chodzi. Denerwowało mnie to.  
 - On nie wie?
   Co to za idiotyczne pytanie?
    Anna pokręciła głową.
 - O czym nie wiem? - zażądałem odpowiedzi.
   Lahm położył mi rękę na ramieniu. - Jeśli ona ci nie powiedziała, to ja tym bardziej nie mogę. - I dalej uśmiechał się jak wariat.
   Zdrajca. Brutus, a nie przyjaciel.
 - Ale i tak masz szczęście, ona ma prawdziwą awersję do przyjmowania prezentów – powiedział na odchodnym.

* Chciałam pokazać Wam w filmiku o co chodzi, ale jak zauważyłam Eurosport chyba się pozbył tego wywiadu. Tak więc wyjaśniam: Bastian już od wczesnego dzieciństwa uwielbia pierogi i kiedy już mieszkał w „internacie” Bayern’u (miał wtedy ok. piętnastu lat), postanowił, że sam sobie je zrobi. Kupił mrożonki, ale zamiast je ugotować, zaczął je smażyć. Z wierzchu były spalone na węgiel, a w środku nadal zamrożone. Podobno skończyło się to tak, że puściłby z dymem cały ośrodek. Jak twierdzi, od tamtego czasu sam pierogów się nie chwyta.
**Phlipp Lahm - klik

środa, 22 sierpnia 2012

Rozdział XI


Ten rozdział pragnę zadedykować każdej osobie, która straciła kogoś bardzo bliskiego.
A także Madzi, osobie, która prawdopodobnie przeżyła tą historię bardziej niż ja. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy jak bardzo jej współczuję, że czytając to czuła się tak, a nie inaczej. Zawsze się z niej śmieję, kiedy mówi o tym jak płakała. Ale tak naprawdę, gdyby nie fakt, że ja dorastam z tą historią, że mam ją w sobie przez cały czas, byłoby zupełnie inaczej. Ja wiem, że gdybym była postronnym czytelnikiem,  czytając to, nie płakałabym. Ja krzyczałabym z rozpaczy.



KOMPLIKACJE PRZYCHODZĄ I ODCHODZĄ,
WSPOMNIENIA ZOSTAJĄ

  

 - Gdzie ja położyłam te papiery? - zapytałam samą siebie.
   Grzebałam w stercie papierzysk, szukając jednej, malutkiej karteczki. Było to o tyle głupie, że nie miałam pojęcia jak ją w tym bałaganie znaleźć, a poza tym półka była trochę za wysoka, a nie chciało mi się iść po krzesło. Najchętniej pozbyłabym się tego wszystkiego, co – teoretycznie - nie powinno mi być już potrzebne, jednak w praktyce wszystko zawsze wygląda inaczej. Jedyna pozytywna rzecz w tym ambarasie jest taka, że to po prostu musi tu być. Wszystko z tamtego okresu jest w tej szafce. Nie był to najlepszy czas w moim życiu, wszystko było wtedy takie nieuporządkowane, zagmatwane i przerażające. Chaos, kiedyś do mnie pasował, słynęłam z niego. Ale to było kiedyś… Czasem zastanawiam się, czy aby na pewno, prędzej czy później i tak nie stałabym się tym, kim teraz jestem. Czyż nie tak mnie wychowano?
   Coś spadło na podłogę. Schyliłam się i zobaczyłam plik kredowych kartek. I jedną malutką – czarną. Zapisana była srebrnym tuszem i przyczepiona do reszty. „Żebyś nigdy nie zapomniała co kochasz.” Zamarłam z karteczką w ręku, a wspomnienia mnie zbombardowały, zabierając oddech i burząc ład moich myśli. Srebrny sztylet wbił się w moją pierś. Przypomniało mi się jak boli umieranie.
    Łańcuszek dała mi w dniu swojej śmierci, to – na urodziny. Nawet tego nie zapisałam. Inna sprawa, że nigdy nie chciałam komponować, a potem...
   Patrzyłam na pięciolinie na kartce, ale tak naprawdę myślami byłam daleko stąd. W dniu, w którym po raz pierwszy grałam na fortepianie. Była przy tym. Zawsze potem słuchała, wyrażała opinie i przypominała, bym ja sama nie zapomniała czego chcę. Bym nigdy nie uległa. Potem wszystko się skończyło.
   Chciałam płakać, ale nie potrafiłam – znowu. Gdyby ktoś teraz spojrzał na moją wykrzywioną bólem twarz i błagające o wewnętrzny spokój oczy, prawdopodobnie spodziewałby się, że po moim policzku spłynie choć jedna łza. Ale moje oczy nie były nawet wilgotne. Były puste. Martwe.
   Jak ona…
   Straciłam poczucie czasu, bezpowrotnie zagubiłam się w otchłani wspomnień. Wspomnień, do których miałam nigdy nie wracać. Zapomnieć. Żyć tym, co tu i teraz, bez namalowanej złotem i czernią przeszłości, bez zarysowanej cieniutkim ołówkiem przyszłości. Tylko tu i teraz. Dwie myśli, dla mnie kryształowe, a jednocześnie puste jak niezapisana kartka. Spojrzałam na trzymane, kredowe – można by rzec nieugięte, ale kruche jak ona - kartki. Podniosłam się z klęczek i łapiąc ze stołu ołówek podeszłam do pianina. Usiadłam i podniosłam drewnianą pokrywę. Dla mnie to zawsze była tylko bzdurna imitacja prawdziwego instrumentu, którego przenigdy bym tu nie wstawiła. Brakowało mi forte, jego siły, jego tonu, jego nieustępliwości - jego głosu. Pianino było ciche jak myszka, delikatne. Nie zraniłbyś nim, więc nie oddawało mnie, ale mimo to, wiedziałam jak go używać.
   Bastianowi powiedziałam prawdę. Każdy instrument jaki tu mam jest tutaj tylko dlatego, że tego się ode mnie oczekuje. Cały mój dotychczasowy kontakt z muzyką ograniczał się do elektronicznego, miniaturowego formatu. Nie chodziłam na koncerty, nie rozmawiałam z muzykami, nie grałam… Może gdybym tego nie zostawiła byłoby mi łatwiej? Może tak, ale i tak nie chciałam nawet o tym myśleć.
   Pamiętam, że każdy żywił wielką nadzieję, iż kiedyś zostanę wielką pianistką, na miarę naszej rodziny. Ale ja nie chciałam, więc na każdej lekcji, od samego początku popełniałam jakieś bzdurne błędy. To sprawiało, że nigdy nie zapytano mnie czy chcę się tym zajmować zawodowo. Kochałam grać, ale to było prywatne, dla mnie samej. Moje. A może powinnam powiedzieć nasze?
   Ustawiłam nuty przed sobą.
   Ona kochała słuchać jak gram i zawsze to robiła, słuchała tego latami, patrzyła jak się uczę, jak popełniam błędy i słuchała jak odmawiam gdy mówiła „komponuj!”. Nigdy nic nie skomponowałam, nigdy nie czułam tej potrzeby wyrażania siebie czymś własnym, aż do teraz. Pamiętam, że kiedy mi dała ten prezent odebrałam to jako wyzwanie. Z kolei wiadomość, pozostawiona przy nim, kojarzyła mi się z ostatnią deską ratunku.
   Spojrzałam przez okno, w niebo. Wiedziałaś, zapytałam w myślach, przewidziałaś, że tak to się skończy? To w takim razie, czy Ty zesłałaś na mnie Katharinę? I dlaczego teraz tak bardzo boli, w końcu już wczoraj o Tobie pomyślałam, a nie robiłam tego od wieków. Więc dlaczego wczoraj nie bolało? Dlaczego teraz odczuwam bark Ciebie każą komórką swego ciała? Dlaczego?
   Szereg pytań, na które nigdy nie otrzymam odpowiedzi, bo nigdy nie będę tak odważna, by zadać Ci je głośno.
   Odwróciłam głowę z powrotem w kierunku pianina i powoli, bardzo ostrożnie, dotknęłam palcami klawiszy. Instrument nie wydał żadnego dźwięku. Bałam się wywrzeć nacisk na klawiaturę, bałam się, że moje uszy zaczną krwawić, od dźwięku, który niegdyś był dla nich największym ukojeniem, bałam się, że już nie potrafię poskładać nut w całość, bałam się, że ból znów mnie zabije.
   Boję się! Krzyczało me serce, ale dusza błagała, by moje palce sprawiły, iż instrument wyda dźwięk.
   Dusza wygrała.
   Delikatnie uderzyłam w jeden klawisz. Byłam zdumiona tym, jak moje uszy stęskniły się za tym dźwiękiem i jak bardzo łaknęły kolejnego, i kolejnego, i jeszcze następnego.
   Uderzenie w klawiaturę sprawiło, że już nie potrafiłam przestać. Bezgranicznie zatraciłam się w muzyce, od przypadkowo wybieranych nut, przez te znane kompozycje, do momentu w którym sięgnęłam po ołówek i zaczęłam zapisywać – nuty i słowa.
   Komponując miałam przed oczami jej uśmiechniętą twarz. Nie potrzebowałam jej zdjęcia, mój umysł wiedział jak odtworzyć każdy detal jej twarzy, wiedział jak to zrobić, mimo tego, że przez lata wystrzegałam się tej wiedzy. W pewnej chwili miałam wrażenie, że siedzi obok mnie i przysłuchuje się, jak miała w zwyczaju robić to każdego poranka. Miałam wrażenie, że mój anioł usiadł obok mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
   Ona mnie inspirowała, zawsze tak było. Nie ważne co robiłam, zawsze była moją przystanią, do której mogłam przypłynąć, uspokoić się i nabrać sił. Jednak tym razem popychała mnie w kierunku mojej żyjącej inspiracji.
   Więc grałam. Grałam i pisałam.
   Bezustannie.
   Jak nigdy dotąd.
  

   Dotknąłem drzwi wejściowych, by je otworzyć i wtedy to usłyszałem. Muzyka, pianino. Więc jednak? Jednak gra? A potem usłyszałem śpiew, jej śpiew. Nawet z takiej odległości i z tą ilością przeszkód słychać było jej piękny, czysty, mocy głos. Przekręciłem klucz w zamku i po ciuchu, by nie daj Boże nie przerwała tej pięknej melodii, wszedłem do środka. Przemierzyłem hol i stanąłem w futrynie drzwi. Ania uśmiechnęła się pod nosem, a potem nie zaprzestając gry spojrzała na mnie.
   Starałem się rozszyfrować jej spojrzenie. Było szczęśliwe jak nigdy dotąd, a jednocześnie tak smutne i pełne bólu, że chciało się odwrócić wzrok. Przyglądałem się jej, a ona uśmiechnęła się do mnie szeroko. Usiadłem na krześle, obok niej.
 - „Zjawiasz się jak marzenie…” – zakończyła patrząc wprost na mnie.
   Miała taki piękny, głęboki głos. Przepełniony fascynacją i podziwem, radością, a jednocześnie żalem. Dogłębnie przesiąknięty tęsknotą.
  Odwróciła głowę i ostatni raz uderzyła w klawiaturę.
 - To moja pierwsza kompozycja – wyszeptała patrząc na zapisane pięciolinie przed nią. 




   Jej oczy znów były puste. Nie wiedziałem czy oznacza to, że cierpi, czy, że dopiero będzie cierpieć. Odwróciła się do mnie i powiedziała:
 - Pytałeś czy gram, – jej słowa były nieco głośniejsze niż szept, - nie grałam od pięciu lat, a dla mnie jeden rok jest jak wieczność… Gdy ją poznałam miałam pięć lat… – podjęła nowy wątek.
  Nie wiedziałem o kim mówi, ale nie chciałem jej przerywać. Jej głos był wręcz hipnotyzujący, ona zaś duchem była w innym świecie.
 - Przyjechałam z rodzicami na wakacje do Hiszpanii. Marta była przyjaciółką ze szkoły mojego taty, ma męża, który jest właścicielem winnic na całym świecie. Moja mama zaprzyjaźniła się z tą rodziną, zresztą, z wzajemnością. Tam poznałam Ronnie…
 - Ronnie? – wypaliłem nie myśląc. Prawie parsknęła śmiechem na moje wtrącenie.
 - Nazywała się Verónica Constanza Elena Guillen Cortez-Duran. Po prostu nigdy nie używałam jej pełnego imienia, a Verónica, do wymówienia dla małej dziewczynki też nie było łatwe, więc podłapałam od mojej mamy „Ronnie”. Zawsze uważałam ją za najpiękniejszą dziewczynę jaką spotkałam, miała tę piękną, hiszpańską karnację, kręcone, czarne włosy i oczy w tym samym kolorze. Zaprzyjaźniłyśmy się i o ile dla dwóch pięcioletnich dziewczynek nie było to nic nadzwyczajnego, ta przyjaźń trwała do samego końca…
   Jej spojrzenie było smutne, głos też. Wszystko w niej wyrażało melancholię. Spodziewałem się, że za chwilę się rozpłacze, a mimo to, jej oczy nie były nawet lekko wilgotne. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała:
 - Udało nam się wszystko tak załatwić, że chodziłyśmy do jednej szkoły – jej rodzina przyjechała do Polski. Ronnie mieszkała w posiadłości o sporych terenach ziemskich, co brało się z zamiłowania jej ojca do koni, więc mieli też własną stadninę. Cieszyłam się z tego, że będziemy razem. To sprawiało, że byłam mniej osamotniona, a w dodatku tak bardzo się do niej przywiązałam. My rosłyśmy, a nasza więź ciągle się umacniała. Byłyśmy razem w trudnych chwilach, ale też w tych dobrych – razem się uczyłyśmy, razem spałyśmy, razem podróżowałyśmy, razem się śmiałyśmy i razem płakałyśmy… Byłyśmy nierozłączne, najbliższe sobie, jak siostry – miałyśmy dwa ciała, ale jedną duszę.
   Każdy w mojej rodzinie musi umieć grać na jakimś instrumencie, mnie wybrano flet boczny – wskazała na niego brodą. – Grałam na nim dwa lata, a potem poszłam pierwszy raz do filharmonii i zobaczyłam jak grają na fortepianie. Od tamtego czasu zaczęła się moja obsesja na punkcie tego instrumentu. Ronnie była przy tym jak po raz pierwszy na nim grałam, – nie było go w moim rodzinnym domu, gdyż moja mama nie widziała sensu w zbytecznym zajmowaniu pokoju. Najbardziej lubiłam grać sama dla siebie lub tylko dla niej, dla innych nie grałam, bo chciałam uniknąć zbytecznego rozgłosu. Wmówiłam światu, że nie jestem w tym tak dobra jakby tego chciano. Ale byłam. – Wtedy odwróciła się do klawiatury i z precyzją, i szybkością na miarę jednego z wielkich kompozytorów uderzała w klawisze. Patrzyłem na to oniemiały, była niesamowita! Potem skończyła i podjęła przerwany wątek. – Tylko Ronnie wiedziała, że tak potrafię. Zawsze zachęcała mnie bym coś napisała, ja sama nigdy nie czułam takiej potrzeby. Aż do teraz. Te kartki – wskazała ręką – dała mi na urodziny, nie sądziłam, że kiedykolwiek będę ich używać, a już na pewno nie teraz…
   Kiedy moi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej miałam 17 lat, tamto wydarzenie bardzo mną wstrząsnęło, wymyślono więc, a żeby oderwać mnie od codzienności. Razem z Ronnie przez rok podróżowałyśmy po świecie, zatrzymując się w najpopularniejszych zakątkach globu – czasem tylko na jeden dzień, czasem na tydzień. I tak przez rok. Przez rok oswajałam się z tym, że będę dojrzewać bez rodziców, że już nigdy z nimi nie porozmawiam, nie przytulę ich. Jednak jak się później dowiedziałam nie było to najtragiczniejsze doświadczenie w moim życiu. Mimo wszystko do nich nie byłam AŻ tak przywiązana, nie spędzałam z nimi tak wiele czasu – łączyła, czy może łączy nas ta sama miłość, to samo przywiązanie co mnie i moich braci. Jesteśmy ze sobą blisko, ale o wielu sprawach bym im nie powiedziała.
   Wiesz… Z Ronnie miałyśmy taką wspólną pasję, jeździłyśmy konno. Dwa czarne jak smoła konie zawsze razem przemierzały ścieżki, mój różnił się od jej białą plamką na pysku. Miałyśmy wtedy dziewiętnaście lat, a ja uwielbiałam burzę, zwłaszcza tę z pogranicza wiosny i lata. Tamtego dnia właśnie się zbliżała, wyciągnęłam Ronnie z domu, żeby się z nią pościągać. Na początku protestowała, w końcu jednak uległa. Było piękne, ciemne niebo, powietrze było ciężkie i duszne, tak, jakby chciało każdemu uświadomić, jak bardzo jest złe. Niecały kilometr od jej domu była polanka, żeby się do niej dostać trzeba było nieco zboczyć ze ścieżki, więc rzadko kto się tam zapuszczał. Na środku był zwalony przez burzę pień klonu, na którym zawsze siedziałyśmy. Właśnie tamtego dnia, tam mi to dała. – Chwyciła swoją srebrną zawieszkę. – „Miłość”, musiało minąć dużo czasu bym zrozumiała dlaczego dostałam akurat to. Gdyby kupiła to sobie nie zdziwiłabym się, przechodziła wtedy swój największy miłosny kryzys. Kochała dwóch chłopców, choć nie wiedziała którego mocnej, a żadnego nie chciała stracić. Ja nie miałam takich problemów. Mogłam więc tylko ją pocieszać.
  Uwielbiałam uciekać przed deszczem i burzą. W pobliżu miejsca, w którym mieszkałyśmy było sporo skalnych terenów, jednak zawsze bez obaw po nich jeździłyśmy. Wtedy też. Tym razem nie udało nam się uciec przed piorunem. Z powolnie rozwijającej się burzy przeszła nagle w gwałtowną i niszczącą, a nasza powolna przejażdżka przerodziła się w dziką gonitwę. Nie bałyśmy się. Nie miałyśmy czego, po prostu galopowałyśmy w deszczu ciesząc się, że możemy korzystać z takich rozrywek… - Jej głos zaczął drżeć i łamać się. Mimo to nadal nie płakała. – Nie uciekłyśmy przed piorunem, on stanął przed nami. Pamiętam tamten oślepiający błysk, grzmot, tak blisko... Za blisko. Grzmot, huk i osuwające się po skale kamienie. Nasze konie zawsze były odważne, dlatego zawsze bez obaw jeździłyśmy w takich warunkach, ale wtedy… Wtedy się wystraszyły. Ja byłam nieco dalej od tamtego miejsca, więc Piorun – westchnęła z kpiarskim uśmiechem, kręcąc głową  - tak nazywał się mój koń. Więc Piorun tylko się zatrzymał. Ale jej koń się spłoszył, stanął dęba przed osypującymi się skałami. Zrobił to tak gwałtownie, że jej nogi wypadły ze strzemion, nie utrzymała się w siodle, koń wierzgał, a ona z niego spadła. Przeturlała się po ścieżce i…
   Patrzyłem w jej oczy cały czas, od początku tej historii, która z pełnej bolesnych wspomnień opowieści przerodziła się w tragiczny horror. Jej spojrzenie było niezwykłe. Choćby dlatego, że jej oczy były tak przeraźliwie suche, błyszczały niczym w gorączce, ale nie roniły żadnych łez. Miały tak ciemny odcień brązu, że można by pomyśleć, że są czarne. Tak bardzo kontrastowały z jej delikatną, jasną skórą i czerwonymi ustami, które co chwilę przygryzała, z wewnętrznego bólu. Jej oddech był krótki, przerywany, czasem spazmatycznie brała wdech. Podwinęła nogi pod brodę i oplotła je rękami, jej dłonie zaciśnięte były w pięść. Czasem, gdy zbierała myśli, wyławiała ze swoich wspomnień to, co chce mi przekazać odwracała głowę i patrzyła na jakiś przedmiot, wiem, że go wtedy nie widziała.
   Była tak piękna w swoim cierpieniu, iż pomyślałem, że to chore, nie ludzkie, że nie zasługuje by tak cierpieć. Chciałem jej ulżyć w cierpieniu, zabrać trochę bólu. Łudziłem się, że potrafię to zrobić, że potrafiłbym go unieść. Ale było to tylko moje marzenie.
   Emocje, które nią targały były tak wielkie i tak zamknięte w jej drobnym ciele, że nie mogła znaleźć choć chwili ukojenia. Jej myśli nie mogły uciec od dręczących ją obrazów. Jej wspomnienia były jej największym przekleństwem, uciekała od nich latami, ale w końcu one stanęły przed nią. To wszystko było widać w jej zbolałych oczach.
   Ukryła głowę w kolanach i ledwie dosłyszalnie zakończyła:
 - A potem spadła, z dwudziestu metrów.
   Echo tych słów pozostawało w pokoju, wdzierało się do uszu i zagnieżdżało w nich.
   Podniosła głowę, a wyraz jej oczu sprawił, że zacząłem cierpieć. To była tylko najmniejsza cząstko jej cierpienia, ale dawała dobre wyobrażenie jej bólu. Jak wbicie ostrego noża, o kanciastym kształcie, w każdy zakamarek twojego ciała, a potem się te ostrza przekręca się, sprawiając ci niewyobrażalny ból.
   Jej ogromne oczy wyrażały to, czego nie potrafiła opisać słowami. Te wspomnienia były jej piętnem, jej skazą, jej winą i karą jednocześnie. Nie mogła od nich uciec, nie mogła się od nich uwolnić, jak długo by nie próbowała tego zrobić, one pewnego dnia musiały wrócić. Wrócić i złamać jej ducha.
 - Zabiłam ją rozumiesz? – wyjęczała.
 Jej oczy krzyczały „Pomocy! Zabierzcie to z mojej głowy! To boli! Błagam, błagam niech to się skończy!”  Wtedy to dostrzegłem. Ona była jak dziecko, jak zagubiona w świecie dziewiętnastoletnia dziewczyna, która doświadczyła w swym życiu rzeczy, z którymi kompletnie sobie nie radzi. Chce uciec od wspomnień i robi to skutecznie, ale ich piętno nadal pozostaje, gdzieś tam, z tyłu jej głowy. Chce uciec od przykrości jakie ją spotkały i kiedy przychodzi dzień, w którym uświadamia sobie, że to kompletnie nie możliwe, jest tylko cierpiącą, małą dziewczynką, która nie wie co robić, bo idąc do celu, zgubiła się.
 - Zabiłam, przez swoje chore pasje! – Zaczęła podnosić zachrypnięty głos, prostować się. – Zabiłam swoją najlepszą przyjaciółkę! Zabiłam! – krzyknęła.
   Chciałem zaprotestować, wiedziałem że powinienem powiedzieć, że to nie jej wina, że równie dobrze to mogło przydarzyć się jej. Chciałem, bardzo chciałem, ale nie potrafiłem odnaleźć własnego głosu. Ale jej krzyk, jak gdyby wydobył z niej emocje. To co powiedziała potem było już spokojne. Patrzyła przez okno, na ogród. Jej oczy zasłaniała mgiełka wspomnień.
 - Pamiętam jak klęczałam między dwojgiem koni. Pamiętam jak Piorun szturchał mnie głową, chciał pocieszyć, sprawić bym chociaż na niego spojrzała. Nie potrafił... Pamiętam jak krzyczałam w przepaść, jak płakałam, godzinami, a gdy nastał nowy dzień i zaczęto nas szukać moje oczy już wyschły. Na zawsze. – Spojrzała na mnie. – Od tamtego dnia, już NIGDY nie płakałam. Nigdy…
   Pamiętam jak po raz pierwszy się razem bawiłyśmy, pamiętam nasze pierwsze, wspólne wakacje i wszystkie wycieczki, pamiętam jak bawiłyśmy się w szkole i na imprezach. Pamiętam jak leczyłam jej złamane serca i jak pocieszałam chłopców, którzy dostali od niej kosza – a było ich wielu. Pamiętam słońce pod którym się opalałyśmy, pamiętam deszcz, do którego wystawiałyśmy twarze. Pamiętam każdą opowieść, każde słowo.
Pamiętam wszystko! A uciekałam od tych wspomnień przez lata.
   Ona była moją najlepszą przyjaciółką, moją ostoję, moim pamiętnikiem. Moim pocieszycielem i towarzyszem, a ja nawet nie potrafiłam się zdobyć na pożegnanie. Była ze mną do samego końca, a ja nawet się jej nie odwdzięczyłam, czymś takim jak obecność na pogrzebie. W momencie gdy ją grzebano ja przekraczałam już granicę. Zmierzałam do rodziny, do Regensburga*. Uciekłam, rozumiesz?! Uciekłam od obowiązku, nie pożegnałam się z najbliższą mi osobą! Nie potrafiłam! I nadal nie potrafię… – Nagle rzuciła mi się na szyję wtulając się w moją pierś. Uścisnąłem ją mocno, starając się uspokoić jej drżące ciało. Nie było miejsca na zaskoczenie tym zbliżeniem. Potrafiłem jej tylko współczuć i błagać Boga, by przestała cierpieć katusze. – Tak bardzo chciałabym móc teraz płakać. Bardzo. Tak bardzo chciałabym, by łzy przyniosły mi ukojenie. Tak bardzo… – szeptała w moją koszulkę.
   Nie wiem jak długo tak trwaliśmy. Wiedziałem tylko, że powili się uspokaja, przestaje drzeć, jej oddech staje się bardziej miarowy. Kilkakrotnie czułem jak cała się spina pod wpływem niektórych wspomnień, ściskałem ją wtedy mocnej, a ona powoli się rozluźniała. W pewnej chwili, gdy już była spokojna odsunęła się ode mnie i przyglądała mi się jakiś czas.
   Wtedy to dostrzegłem. Ten sposób w jaki trzymała podniesioną głowę. Dumnie, ale nie za bardzo. Tak, by podkreślić, że jest kimś innym. Ważniejszym. Najczęściej spotykałem się z tym w telewizji, kiedy pokazują jakieś rodziny szlacheckie. Ta prosta sylwetka, uniesiony podbródek, nienaganne maniery, chód, czy mowa. I w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób wszystko to do niej idealnie pasowało - mimo wszystko, ale jednak! Potem przypomniałem sobie o tym, w jaki sposób jest urządzone jej mieszkanie. I to, jak mówiła o podróżowaniu po świecie. Była w tym zagadka, której logicznie nie potrafiłem rozwiązać. Jednego jednak byłem pewien, była prawdziwą artystką.
 - Masz piękne oczy, wiesz? – Wypaliłem jak ostatni dekiel, w tamtej chwili jednak wyraźnie nad sobą nie panowałem, bo za słowami poszła i ręka, która spoczęła na policzku, gładząc go delikatnie.
   Odwróciła wzrok i powiedziała.
 - Wiem, że są piękne. Duże, brązowe, otoczone wachlarzem rzęs. Wszyscy mi to powtarzają, ale ja… Nienawidzę ich. Są moim przekleństwem.
 - Dlaczego? – zapytałem zaintrygowany.
 - Bo potrafią kłamać – powiedziała ze smutkiem. – I nie potrafią płakać. Są puste, martwe. I jeśli tylko zechcę, ukryją wszystkie moje uczucia. Nie ma takiej osoby, której nie potrafią oszukać. Nie ma…
   Te dwa kucyki, - zaczęła nagle z innej beczki - które zawsze są na mojej głowie, powstały właśnie w dniu mojego wyjazdu z Polski. W tamtym czasie miałam iść do fryzjera, bo moje średniej długości włosy były już zbyt długie. A ponieważ do niego nie poszłam, a przeszkadzały mi spięłam je w dwa kucyki. Nie zmieniam tej fryzury, bo uważam, że tak trzeba, mimo wszystko, że muszę nosić piętno tragedii jaka mnie spotkała czy raczej mojego tchórzostwa.. Może wybrałam dziwny sposób, ale przynajmniej jest szczery. Jest jeszcze jedna rzecz, o której pragnę ci powiedzieć. Gdybyś tego nie znalazł, – chwyciła w palce swoją przywieszkę – gdybyś mi tego nie oddał, straciłabym po niej jedyną pamiątkę. Przyjechałam tu właściwie bez niczego. To była jedna z tych rzeczy, które ze sobą zabrałam, a musisz wiedzieć, że miałam tylko swoją torebkę. Ja NIGDY tego nie zdejmuję, to część mnie i do tej pory zamknięta przeze mnie część jej. Gdybym to zgubiła, nie miałabym nic. Byłabym tak samo pusta jak moje oczy. Nigdy nie potrafiłam tego zdjąć i zostawić, a potem zmienić fryzury, by naprawdę odciąć się od przeszłości. Szczerze próbowałam, ale i tak spotykałam ją na każdym kroku. Ale jestem ci ogromnie wdzięczna, to mój najcenniejszy skarb. I nie ważne co bym zrobiła, nigdy nie będę wstanie spłać długu swojej wdzięczności za oddane mi tego. Dziękuję ci – zakończyła i pocałowała mnie w policzek.
   Zamrugałem dwukrotnie kompletnie oszołomiony. Ledwie się powstrzymałem, by nie dotknąć miejsca, w którym jej usta dotknęły mojej skóry.
   Chwyciła zapisane przez siebie nuty i powiedziała:
 - Napisałam to, z myślą o osobie, która mnie inspiruje i sprawia, że mam ochotę iść na przód. Ona nie tylko jest moją inspiracją, jest też moim drogowskazem, moim światełkiem w tunelu. Jest dla mnie bardzo, bardzo ważna. To jakby podziękowanie i zwierzenie zarazem. Napisałam to, na kartkach, które dostałam od Ronnie na urodziny, przypadkiem je znalazłam, nie mam pojęcia skąd one się tu wzięły. Przypuszczam jednak, że przywiózł je tu i ukrył któryś z moich braci. To one sprawiły, że moje wspomnienia wróciły i to one sprawiły, że chyba znów zacznę regularnie grać. Tylko nie na tym, – wskazała ręką na instrument i skrzywiła się – fortepian lepszy. Proszę, - powiedziała wyciągając w moim kierunku zapisane kartki – chciałabym ci to dać. I uprzedzając twoje pytanie, znam na pamięć to, co napisałam, nuty mi nie potrzebne.
   Puściła mi perskie oczko. Znów była tą samą, - w ten przedziwny sposób - pogodną osobą, którą poznałem tamtego dnia, na przystanku autobusowym. A może nawet lepszą? Przyjąłem nuty i zacząłem czytać na głos, tłumacząc jednocześnie z angielskiego, w tym czasie ona wyszła z pokoju.
 - Wszyscy potrzebują inspiracji, wszyscy potrzebują piosenki. Piękna melodia w samotną noc. Ale to nie jest pewne, że życie jest łatwe. Gdy mój świat się wali, gdy żadne światło nie może złamać ciemności, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie. Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Kiedy patrzę na ciebie widzę przebaczenie, widzę prawdę. Kochasz mnie za to kim jestem. Tak jak gwiazdy trzymają się księżyca, właśnie tam, gdzie należą i wiem, że nie jestem sama. Gdy mój świat się wali, gdy żadne światło nie może złamać ciemności, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie. Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Zjawiasz się jak marzenie, jak kolory w kalejdoskopie, które mnie otaczają. Wszystko czego potrzebuję, oddech, którym oddycham. Czy ty nie wiesz, jesteś piękna.
   Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Zjawiasz się jak marzenie...
   Wiesz Ronnie, pomyślałem, napisała dla ciebie wspaniałą piosenkę.
  
*
   

 - Już pani jest, to świetnie! Miejsce czeka - powiedział Nerlinger i kazał iść za sobą.
 - Proszę mi wybaczyć, ale coś takiego jak miejsca dla vip’ów, naprawdę nie są konieczne. Chciałabym tylko być blisko boiska.
 - Proszę się nie martwić, o wszystko zadbaliśmy, panienko Prinss.
 - Spyra – poprawiłam natychmiast. Już wiedzą, a to nie wróży niczego dobrego. – Po prostu Spyra.
   Mimo wszystko usadzili mnie dokładnie nad ławkami kadry. Mogłam wyjść podczas przerwy do piłkarzy i porozmawiać z nimi. Oczywiście jeszcze z przynajmniej sześć razy pytano mnie, czy aby na pewno czegoś mi nie brak.
   To jak zwrócił się do mnie dyrektor sportowy FC Hollywood zwróciło moją uwagę na najważniejsze pytanie, czy Bastian już wie? A jeśli wie, to co wtedy?
   Nie uzyskałam odpowiedzi na swoje pytanie, zamiast tego przyglądałam się piłkarzom wychodzącym na murawę boiska, cieszyłam się na to spotkanie, gdyż Bayern miał grać z 1.FC Köln. Schweinsteiger vs. Podolski - kiedyś wielcy przyjaciele, teraz znajomi z reprezentacji. Ich kontakty osłabły, a więc każdy znalazł sobie nowego, najbliższego przyjaciela, tak np. Bastian - Badstuber’a.
   Kiedy Basti znalazł mnie na trybunach pokiwał mi, a dziesięć głów jego kolegów z drużyny, plus Podolski odwróciło się w moim kierunku. Parsknęłam śmiechem, ale od powiedziałam mu na tenże gest. Philipp i van Bommel uśmiechnęli się jak wariaci.
   Nie zeszłam, podczas przerwy, do szatni. Zostałam na swoim miejscu, spokojnie czekając co będzie dalej. Skłamałabym gdybym powiedziała, że nie przyglądałam się najuważniej Schweinsteiger’owi. Był jednak zbyt zajęty swoją pracą, by to zauważyć.
   Mecz był ciekawy, gdyż Kozły utrzymywały wysoki pressing próbując wygrać, czy choćby dogonić Bayern. Bezskutecznie, oczywiście. Najbardziej zaskakująca była forma Bastiana, obiło mi się o uszy, że nie grał tak zachwycająco w środę, utrzymywał po prostu swój zwyczajny, bardzo wysoki poziom. Teraz natomiast przeciwnikami się po prostu bawił i tak naprawdę, to on doprowadził do wygrania tego meczu, mimo tego, że z pięciu bramek, które padły on strzelił tylko jedną, ale i tak cholernie widowiskową.
   Zauważyłam, że dla jego towarzyszy było to nieco kłopotliwe. Nie potrafili się przyzwyczaić do jego niesamowitych umiejętności, ale mieli świadomość, że to sprawia iż wygrywają. I mają świadomość, że już to widzieli, wtedy - na treningu, na którym byłam.
   Po skończonym meczu poszłam w kierunku szatni, zauważyłam Podolskiego, który przyglądał mi się z uwagą. Uśmiechnęłam się. Wtedy poczułam, jak ktoś delikatnie dotyka mojego ramienia.
   Sarah Brandner!
   Uśmiechnęłam się szeroko, na powitanie. Bardzo się cieszyłam, że Bastian zorganizował to spotkanie.
 - Witaj! Jestem Ania!
 - Hej – odpowiedziała ni to smutno, ni to z zaskoczeniem. – Wiem kim jesteś.
 - Bardzo się cieszę, że mogę cię w końcu poznać. Bardzo mi na tym zależało.
   Widziałam jak dziwią ją moje słowa. Widziałam i nie rozumiałam tego. Jedyne co potrafiłam zrozumieć, to to, że przyszła tutaj bez ingerencji Bastiana.
 - Ty nie wiesz… – powiedziała wręcz z przerażeniem. – Nie powiedział ci… - jej spojrzenie dokończyło to zdanie mówiąc, „Nie chciał ci odmówić.”.
 - Czego mi nie powiedział? –  zapytałam słabo.
   Poczułam coś bardzo dziwnego, czułam się tak, jakbym właśnie utraciła grunt pod nogami, to było podobne do tego, jak czułam się rano, a jednak diametralnie inne.
 - My już nie jesteśmy razem.
 - Co? – powiedziałam na wydechu.
  Ale jak to, przecież jeszcze w zeszłym tygodniu byli parą, wiem to na pewno. Ale… Ale wtedy poznał mnie.
 - Przyszłam tu, by powiedzieć ci tylko jedno, ale teraz widzę, że są dwie rzeczy, które należałoby powiedzieć. A więc po pierwsze: nie mam do niego o to pretensji. Rozstaliśmy się, ale być może potrzebowaliśmy tego, być może oboje… - Odwróciła wzrok. – Chcę cię tylko prosić o jedno. Nie, ja chcę cię błagać tylko o jedno. Błagam, nie zrań go!
   Powiedziała to, ze łzami w oczach, a później prawie wybiegła z pomieszczenia. Patrzyłam za nią niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Byłam zbyt zraniona.
  
*

   Zadowolony z siebie truchtałem w jej stronę, stała odwrócona tyłem do mnie, nagle ktoś zastawił mi drogę.
 - O co chodzi?
 - Sarah rozmawiała z twoją nową koleżanką, nie kłóciły się, ale Brandner stąd wybiegła – powiedział Lukas.
   Zbladłem. Podolski to zauważył i pocieszająco poklepał mnie po plecach, zmuszając jednocześnie bym podszedł do Ani.
   Wolnym krokiem zbliżyłem się do niej. Zorientowała się, że stanąłem za nią. Powoli się odwróciła i spojrzała mi w oczy. Tym niemym wyrzutem prawie dała mi w twarz. Poczucie winy spadło na mnie jak deszcz z oberwanej chmury. Jej wielkie, brązowe oczy były dogłębnie zranione. Miałem wrażenie, że patrzy na mnie wręcz z odrazą. Okłamałem ją i ona już to wiedziała.
 - Jak… mogłeś? – zapytała z rozpaczą i rozczarowaniem.
   Odwróciła się i szybkim krokiem udała się do wyjścia. A ja tylko stałem i patrzyłem za nią. Westchnąłem jednocześnie z Podolskim. I co teraz, to pytanie szumiało między nami. Chciał mi pomóc, mimo wszystko dobrze się znaliśmy, ale to był mój błąd. To ja chciałem zrobić wszystko o co poprosiła, bez względu na konsekwencje chciałem jej uwagi. I teraz za to zapłacę.
 - To skomplikowane – wyszeptałem. 

Ja tylko szukałem skrótu do domu
Ale to skomplikowane
Tak bardzo skomplikowane

* [klik]

środa, 8 sierpnia 2012

Rozdział I

ROZTARGNIENIE

   Jest cieplejszy, wrześniowy poranek i choć chmury kłębią się nad Monachium nikt nie przejmuje się tym, że za chwilę może padać. Wszyscy zmierzają do pracy – nie ważne czy to uczniowie, sportowcy czy biznesmeni. Są zwarci i gotowi na to, co czeka ich tego dnia. Ja też jestem tak nastawiona. Odkąd tu mieszkam, każdy dzień wydaje się być lepszy od poprzedniego, to chyba to miasto tak na mnie działa. Pewnie! Nie ma głupich, każda róża ma jakieś kolce, ale nauczyłam się iść do przodu i trzymać się tego w co wierzę, a to daje mi siłę. No i Nutella, Nutella jest najlepsza! – uśmiechnęłam się w duchu. Od tylu lat mi to nie przeszło, czy to na pewno jest normalne?
   Stojąc na przystanku i czekając na autobus zauważyłam, że coś kuje mnie w bucie. Pochyliłam się odrobinę do przodu i lekko wyciągnęłam nogę z buta, przechylając go jednocześnie, tak żeby wypadł (zakładam) kamyk. Kiedy już uporałam się z urwisem podniosłam wzrok i zobaczyłam, że ktoś pochyla się obok mnie i coś podnosi. Ta osoba musiała być właścicielem ślicznego, srebrnego Audi S5, które stanęło na światłach awaryjnych, między przystankiem, a światłami skrzyżowania. 
   Wyprostował się, a ja zobaczyłam jego twarz.
 - Przepraszam, łańcuszek pani spadł. – Przyjrzałam się kiwającemu się przedmiotowi. I rzeczywiście, był mój. I bym go zgubiła! Najcenniejszy przedmiot jaki mam, prezent po zmarłej przyjaciółce.
 - Bardzo dziękuję! Nie wiem co bym bez niego zrobiła, jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję – powiedziałam raz jeszcze i oderwałam wzrok od przedmiotu.
   Odkąd stał przede mną spoglądałam na twarz samą w sobie, teraz spojrzałam w oczy. I to sprawiło, że zamarłam. Zauważyłam, że uśmiecha się do mnie - takim miłym, pomocnym, szlachetnym uśmiechem. W jego oczach tańczyły srebrne iskierki. On chyba też patrzył mi w oczy, ale udało mi się opamiętać i spojrzałam w inną stronę.
 - Podwieźć panią?
 - Proszę? - zapytałam zbita z tropu.
 - Rzeczywiście, to było głupie pytanie. Ale zauważyłem znaczek na pani teczce i… Pracuje pani na Saebener Strasse, prawda?
 - Tak...
 - Jadę w tamtym kierunku, więc? Podwieźć panią? 
   Przygryzłam dolną wargę i spojrzałam na niego, na ludzi na przystanku i w końcu na lśniący kabriolet. Kto by przypuszczał, że mój rozsądek przebije sportowy samochód!
 - Dobrze – zgodziłam się.
   Poprowadził mnie do samochodu, otwarł przede mną drzwi, a chwilę później ruszyliśmy. Zamknęłam oczy, żeby…
 - Przeszkadza pani wiatr? Mogę postawić dach. 
 - Nie. Rozkoszuje się nim – i dla podkreślenia swoich słów odchyliłam głowę jeszcze bardziej w tył. – Zawsze chciałam mieć taki samochód, tyle że Porsche - żółte jak kanarek. – Spojrzałam na niego kątem oka, chyba się uśmiechał.
 - Dlaczego akurat „AI”? – zapytał. Zdziwiłam się, że wie co noszę na szyi. To chyba to sprawiło, że powiedziałam prawdę.
 - Żeby nigdy nie zapomnieć jaka kiedyś byłam. Czas płynie, a my się zmieniamy, często nawet nie zauważając jak bardzo. Przyjaźń, zaufanie, lojalność, to najważniejsze wartości dla mnie. Dlatego właśnie „MIŁOŚC”. Dostałam to od mojej śp. przyjaciółki, żeby zawsze wiedzieć, że nie jestem taka jak dawniej. A ten wisiorek, to jedne co mi po niej zostało. – Zrobiło mi się smutno na jej wspomnienie, więc już nic więcej nie powiedziałam - nawet jedno krótkie wspomnienie, i to nawet nie sprecyzowane w mojej głowie, ale i tak jest bolesne. On też już nie zapytał.
   Odezwał się dopiero parę minut później.
 - Jeśli moje pytanie będzie nie właściwe, to proszę nie odpowiadać, ale ma pani taki.. akcent. Trochę jakby nie stąd. Kojarzy mi się z moim kolegą, czasem mówiącym po polsku.
 - Super! Nie wiedziałam, że mam tak męski głos – uśmiechnęłam się, żeby dać mu do zrozumienia, że żartuję. – Ale ma pan rację, nie jestem stąd. Jestem Polką. – Niesamowite! 
Akcent, ja? Niemożliwe! Po tylu latach? No przecież ktoś by mi w końcu to wytknął! Albo i nie… 
   Piłkarz wydawał się myśleć o czymś intensywnie. W końcu zapytał:
 - Jak długo pracuje pani w tym wydawnictwie?
 - Prawie dwa lata – trochę mi się to pytanie wydawało dziwne, jakby nie pasujące do poprzedniego, dlatego spojrzałam na twarz kierowcy. Wyglądał jakby… jakby ktoś dał mu w twarz. O czym on myśli? Dziwne, ale postanowiłam tego nie komentować.
   Czas okazał się mijać bardzo szybko, bo kiedy zwróciłam uwagę na to, gdzie jestem okazało się, że jesteśmy prawie na miejscu. Chciałam powiedzieć, żeby wysadził mnie w miejscu, w którym on sam miał wysiąść, ale okazało się, że przyjechał od przeciwnej strony. Kiedy się zatrzymał wysiadłam z samochodu, ale odwróciłam się jeszcze do blondyna.
 - Dziękuję za podwiezienie, było mi bardzo miło. I wspaniały samochód – uśmiechnęłam się.
 - To nie mój - wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Kolegi. Wracałem nim z warsztatu. Ale uprzedzając pani pytanie, – Musiał dobrze zinterpretować moja minę. – nie miałby pretensji, że panią podwiozłem.
 - W takim razie dziękuję jeszcze raz. Za podwiezienie i wisiorek. Dowiedzenia – zakończyłam. Odwróciłam się i udałam się w kierunku wejścia do wydawnictwa.

*

   Patrzyłem jak istota w kremowym, jesiennym płaszczu, o brązowych oczach – najpiękniejszych jakie w życiu widziałem – i włosach, długich do pasa, związanych w dwa, równoległe, luźne kucyki, wchodzi do pomieszczenia i znika z moich oczu. A wraz z nią znika coś jeszcze… Stałem jeszcze chwilę w tamtym miejscu, ale moje myśli były puste. 
   W końcu odjechałem i poszedłem na trening. Ale chyba byłoby lepiej gdybym się w ogóle się na nim nie pokazywał. Holger powiedział, że wyglądam jak zombie, ale chyba tak samo się zachowywałem. Trener ciągle tylko krzyczał „Szybciej, szybciej Schweinsteiger!”, reagowałem, ale na krótką chwilę, potem znów odpływałem do wspomnienia tych ogromnych, czekoladowych, głębokich i niezgłębionych oczu. Jeśli ktoś, kto twierdził, że wróciłem do formy z końca poprzedniego sezonu i Mistrzostw Świata w RPA, to po dzisiejszym dniu stwierdziłby, że mu się to przyśniło. Dlatego tak bardzo cieszyłem się kiedy wróciłem już do domu. Ale i to jakoś mi nie pomogło, bo nie mogłem sobie znaleźć zajęcia i tylko włóczyłem się z pokoju do pokoju, jak błędna owca. W końcu wpadłem na zloty środek – jak dobrze! - cappuccino.
   Postanowiłem iść pieszo, chociaż do mojej ulubionej kawiarni jest trochę daleko, ale wycieczka pewnie dobrze mi zrobi.

*

   Siedziałam, w kawiarni kończąc swoją latte i przyglądając się torebce, w której był nowy, jesienny szalik. Tylko, że obraz jakby nie docierał do mojego mózgu. Nie jestem osobą, która wraca do przeszłości, bo żyję teraźniejszością, a nad przyszłością zastanawiam się tylko z konieczności. Mimo to, teraz wspominałam moment, w którym weszłam do wydawnictwa i ujrzałam zdziwione, pytające spojrzenia kierowane w moją stronę. Nie powiedziałam nic, tylko poszłam do łazienki i spojrzałam w swoje odbicie w lustrze. Moje oczy mówiły, że chcą czegoś czego nie mogą mieć. Już nie są takie jak kiedyś, ukrywają wszystkiego tak dobrze, że patrzenie na to jest wręcz grzechem. Potrafią kłamać – odruchowo i perfekcyjnie. To dobrze, ale czasami mi brakuje tego jakie były kiedyś. I właśnie wtedy, tam w łazience, patrząc w swoje odbicie coś pękło. I kłamać już nie potrafiły. Odzwierciedlały moje roztargnienie, zdziwienie, zmieszanie, panikę i strach. A przede wszystkim pokazywały to, że nie potrafię o czymś – nie oszukujmy się już, - o kimś zapomnieć. To właśnie o tej osobie myślałam w tej chwili. I tych oczach…
   Dokończyłam kawę, poprosiłam o rachunek i zabierając swoje rzeczy, wyszłam z kawiarni zdenerwowana tokiem swoich myśli. Muszę o tym zapomnieć, chociaż ktoś kiedyś napisał, że: „Jeżeli chcesz o czymś zapomnieć, oznacza to, że nie możesz przestać o tym myśleć.”*
   Byłam tak zdenerwowana i roztargniona, że dopiero kiedy znalazłam się na dworze zwróciłam uwagę na to, że pada, a ja nie mam parasola. Świetnie – mruknęłam, sama do siebie i patrząc pod nogi poszłam do najbliższego sklepu, w którym mogłam znaleźć jakiś parasol. Nie przeszłam więcej jak piętnaście kroków, kiedy do kogoś dobiłam, było to o tyle dziwne, że zazwyczaj mi się to nie zdarza. A to oznacza, że ten ktoś, również nie patrzył przed siebie. 
 - Przepraszam!
 - Przepraszam! - powiedzieliśmy oboje jednocześnie i spojrzeliśmy w górę
 - No proszę, znowu się spotykamy! – powiedział mężczyzna i uśmiechnął się. Chwilę potem przeniósł wzrok na coś za mną. - Da się pani zaprosić na kawę?
- Jestem zmuszona odmówić, przed chwilą stamtąd wyszłam. Jednakże dziękuję za zaproszenie – odpowiedziałam, zbyt oficjancie jak na taką wymianę zdań. I albo moje szkła kontaktowe mnie zawodzą, albo przed chwilą widziałam, że mój rozmówca posmutniał. – Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę muszę już iść, tak więc, do widzenia – powiedziałam, znów przesadnie oficjalnie i odeszłam najszybciej jak się dało. 
   Kiedy tylko zobaczyłam parasolki na wystawie drogerii natychmiast do niej weszłam. Mieszkam tu już prawie trzy lata i nigdy go nie spotkałam, więc to dzisiaj czym miało być? Jak można w półtoramilionowym mieście (dodatkowo z całą masą turystów) spotkać tę samą osobę, dwa razy w ciągu jednego dnia, w zupełnie innych częściach miasta, choć nigdy wcześniej ci się to nie zdarzyło, a przecież nie od dzisiaj pracujesz na tej samej ulicy co on! Jeśli dalej będę go widywać to katastrofa. 
   Zapłaciłam za czarną parasolkę i poszłam do domu.

*

   Jeśli to przeznaczenie, że znowu ją spotkałem i druga szansa od losu na poznanie tej dziewczyny, to czemu do cholery nie zapytałem o imię? – myślałem, dalej stojąc i moknąc w tym sam miejscu. - Jestem debilem!
__________________
* Sylvia Plath
c.d.n.