środa, 22 sierpnia 2012

Rozdział XI


Ten rozdział pragnę zadedykować każdej osobie, która straciła kogoś bardzo bliskiego.
A także Madzi, osobie, która prawdopodobnie przeżyła tą historię bardziej niż ja. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy jak bardzo jej współczuję, że czytając to czuła się tak, a nie inaczej. Zawsze się z niej śmieję, kiedy mówi o tym jak płakała. Ale tak naprawdę, gdyby nie fakt, że ja dorastam z tą historią, że mam ją w sobie przez cały czas, byłoby zupełnie inaczej. Ja wiem, że gdybym była postronnym czytelnikiem,  czytając to, nie płakałabym. Ja krzyczałabym z rozpaczy.



KOMPLIKACJE PRZYCHODZĄ I ODCHODZĄ,
WSPOMNIENIA ZOSTAJĄ

  

 - Gdzie ja położyłam te papiery? - zapytałam samą siebie.
   Grzebałam w stercie papierzysk, szukając jednej, malutkiej karteczki. Było to o tyle głupie, że nie miałam pojęcia jak ją w tym bałaganie znaleźć, a poza tym półka była trochę za wysoka, a nie chciało mi się iść po krzesło. Najchętniej pozbyłabym się tego wszystkiego, co – teoretycznie - nie powinno mi być już potrzebne, jednak w praktyce wszystko zawsze wygląda inaczej. Jedyna pozytywna rzecz w tym ambarasie jest taka, że to po prostu musi tu być. Wszystko z tamtego okresu jest w tej szafce. Nie był to najlepszy czas w moim życiu, wszystko było wtedy takie nieuporządkowane, zagmatwane i przerażające. Chaos, kiedyś do mnie pasował, słynęłam z niego. Ale to było kiedyś… Czasem zastanawiam się, czy aby na pewno, prędzej czy później i tak nie stałabym się tym, kim teraz jestem. Czyż nie tak mnie wychowano?
   Coś spadło na podłogę. Schyliłam się i zobaczyłam plik kredowych kartek. I jedną malutką – czarną. Zapisana była srebrnym tuszem i przyczepiona do reszty. „Żebyś nigdy nie zapomniała co kochasz.” Zamarłam z karteczką w ręku, a wspomnienia mnie zbombardowały, zabierając oddech i burząc ład moich myśli. Srebrny sztylet wbił się w moją pierś. Przypomniało mi się jak boli umieranie.
    Łańcuszek dała mi w dniu swojej śmierci, to – na urodziny. Nawet tego nie zapisałam. Inna sprawa, że nigdy nie chciałam komponować, a potem...
   Patrzyłam na pięciolinie na kartce, ale tak naprawdę myślami byłam daleko stąd. W dniu, w którym po raz pierwszy grałam na fortepianie. Była przy tym. Zawsze potem słuchała, wyrażała opinie i przypominała, bym ja sama nie zapomniała czego chcę. Bym nigdy nie uległa. Potem wszystko się skończyło.
   Chciałam płakać, ale nie potrafiłam – znowu. Gdyby ktoś teraz spojrzał na moją wykrzywioną bólem twarz i błagające o wewnętrzny spokój oczy, prawdopodobnie spodziewałby się, że po moim policzku spłynie choć jedna łza. Ale moje oczy nie były nawet wilgotne. Były puste. Martwe.
   Jak ona…
   Straciłam poczucie czasu, bezpowrotnie zagubiłam się w otchłani wspomnień. Wspomnień, do których miałam nigdy nie wracać. Zapomnieć. Żyć tym, co tu i teraz, bez namalowanej złotem i czernią przeszłości, bez zarysowanej cieniutkim ołówkiem przyszłości. Tylko tu i teraz. Dwie myśli, dla mnie kryształowe, a jednocześnie puste jak niezapisana kartka. Spojrzałam na trzymane, kredowe – można by rzec nieugięte, ale kruche jak ona - kartki. Podniosłam się z klęczek i łapiąc ze stołu ołówek podeszłam do pianina. Usiadłam i podniosłam drewnianą pokrywę. Dla mnie to zawsze była tylko bzdurna imitacja prawdziwego instrumentu, którego przenigdy bym tu nie wstawiła. Brakowało mi forte, jego siły, jego tonu, jego nieustępliwości - jego głosu. Pianino było ciche jak myszka, delikatne. Nie zraniłbyś nim, więc nie oddawało mnie, ale mimo to, wiedziałam jak go używać.
   Bastianowi powiedziałam prawdę. Każdy instrument jaki tu mam jest tutaj tylko dlatego, że tego się ode mnie oczekuje. Cały mój dotychczasowy kontakt z muzyką ograniczał się do elektronicznego, miniaturowego formatu. Nie chodziłam na koncerty, nie rozmawiałam z muzykami, nie grałam… Może gdybym tego nie zostawiła byłoby mi łatwiej? Może tak, ale i tak nie chciałam nawet o tym myśleć.
   Pamiętam, że każdy żywił wielką nadzieję, iż kiedyś zostanę wielką pianistką, na miarę naszej rodziny. Ale ja nie chciałam, więc na każdej lekcji, od samego początku popełniałam jakieś bzdurne błędy. To sprawiało, że nigdy nie zapytano mnie czy chcę się tym zajmować zawodowo. Kochałam grać, ale to było prywatne, dla mnie samej. Moje. A może powinnam powiedzieć nasze?
   Ustawiłam nuty przed sobą.
   Ona kochała słuchać jak gram i zawsze to robiła, słuchała tego latami, patrzyła jak się uczę, jak popełniam błędy i słuchała jak odmawiam gdy mówiła „komponuj!”. Nigdy nic nie skomponowałam, nigdy nie czułam tej potrzeby wyrażania siebie czymś własnym, aż do teraz. Pamiętam, że kiedy mi dała ten prezent odebrałam to jako wyzwanie. Z kolei wiadomość, pozostawiona przy nim, kojarzyła mi się z ostatnią deską ratunku.
   Spojrzałam przez okno, w niebo. Wiedziałaś, zapytałam w myślach, przewidziałaś, że tak to się skończy? To w takim razie, czy Ty zesłałaś na mnie Katharinę? I dlaczego teraz tak bardzo boli, w końcu już wczoraj o Tobie pomyślałam, a nie robiłam tego od wieków. Więc dlaczego wczoraj nie bolało? Dlaczego teraz odczuwam bark Ciebie każą komórką swego ciała? Dlaczego?
   Szereg pytań, na które nigdy nie otrzymam odpowiedzi, bo nigdy nie będę tak odważna, by zadać Ci je głośno.
   Odwróciłam głowę z powrotem w kierunku pianina i powoli, bardzo ostrożnie, dotknęłam palcami klawiszy. Instrument nie wydał żadnego dźwięku. Bałam się wywrzeć nacisk na klawiaturę, bałam się, że moje uszy zaczną krwawić, od dźwięku, który niegdyś był dla nich największym ukojeniem, bałam się, że już nie potrafię poskładać nut w całość, bałam się, że ból znów mnie zabije.
   Boję się! Krzyczało me serce, ale dusza błagała, by moje palce sprawiły, iż instrument wyda dźwięk.
   Dusza wygrała.
   Delikatnie uderzyłam w jeden klawisz. Byłam zdumiona tym, jak moje uszy stęskniły się za tym dźwiękiem i jak bardzo łaknęły kolejnego, i kolejnego, i jeszcze następnego.
   Uderzenie w klawiaturę sprawiło, że już nie potrafiłam przestać. Bezgranicznie zatraciłam się w muzyce, od przypadkowo wybieranych nut, przez te znane kompozycje, do momentu w którym sięgnęłam po ołówek i zaczęłam zapisywać – nuty i słowa.
   Komponując miałam przed oczami jej uśmiechniętą twarz. Nie potrzebowałam jej zdjęcia, mój umysł wiedział jak odtworzyć każdy detal jej twarzy, wiedział jak to zrobić, mimo tego, że przez lata wystrzegałam się tej wiedzy. W pewnej chwili miałam wrażenie, że siedzi obok mnie i przysłuchuje się, jak miała w zwyczaju robić to każdego poranka. Miałam wrażenie, że mój anioł usiadł obok mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
   Ona mnie inspirowała, zawsze tak było. Nie ważne co robiłam, zawsze była moją przystanią, do której mogłam przypłynąć, uspokoić się i nabrać sił. Jednak tym razem popychała mnie w kierunku mojej żyjącej inspiracji.
   Więc grałam. Grałam i pisałam.
   Bezustannie.
   Jak nigdy dotąd.
  

   Dotknąłem drzwi wejściowych, by je otworzyć i wtedy to usłyszałem. Muzyka, pianino. Więc jednak? Jednak gra? A potem usłyszałem śpiew, jej śpiew. Nawet z takiej odległości i z tą ilością przeszkód słychać było jej piękny, czysty, mocy głos. Przekręciłem klucz w zamku i po ciuchu, by nie daj Boże nie przerwała tej pięknej melodii, wszedłem do środka. Przemierzyłem hol i stanąłem w futrynie drzwi. Ania uśmiechnęła się pod nosem, a potem nie zaprzestając gry spojrzała na mnie.
   Starałem się rozszyfrować jej spojrzenie. Było szczęśliwe jak nigdy dotąd, a jednocześnie tak smutne i pełne bólu, że chciało się odwrócić wzrok. Przyglądałem się jej, a ona uśmiechnęła się do mnie szeroko. Usiadłem na krześle, obok niej.
 - „Zjawiasz się jak marzenie…” – zakończyła patrząc wprost na mnie.
   Miała taki piękny, głęboki głos. Przepełniony fascynacją i podziwem, radością, a jednocześnie żalem. Dogłębnie przesiąknięty tęsknotą.
  Odwróciła głowę i ostatni raz uderzyła w klawiaturę.
 - To moja pierwsza kompozycja – wyszeptała patrząc na zapisane pięciolinie przed nią. 




   Jej oczy znów były puste. Nie wiedziałem czy oznacza to, że cierpi, czy, że dopiero będzie cierpieć. Odwróciła się do mnie i powiedziała:
 - Pytałeś czy gram, – jej słowa były nieco głośniejsze niż szept, - nie grałam od pięciu lat, a dla mnie jeden rok jest jak wieczność… Gdy ją poznałam miałam pięć lat… – podjęła nowy wątek.
  Nie wiedziałem o kim mówi, ale nie chciałem jej przerywać. Jej głos był wręcz hipnotyzujący, ona zaś duchem była w innym świecie.
 - Przyjechałam z rodzicami na wakacje do Hiszpanii. Marta była przyjaciółką ze szkoły mojego taty, ma męża, który jest właścicielem winnic na całym świecie. Moja mama zaprzyjaźniła się z tą rodziną, zresztą, z wzajemnością. Tam poznałam Ronnie…
 - Ronnie? – wypaliłem nie myśląc. Prawie parsknęła śmiechem na moje wtrącenie.
 - Nazywała się Verónica Constanza Elena Guillen Cortez-Duran. Po prostu nigdy nie używałam jej pełnego imienia, a Verónica, do wymówienia dla małej dziewczynki też nie było łatwe, więc podłapałam od mojej mamy „Ronnie”. Zawsze uważałam ją za najpiękniejszą dziewczynę jaką spotkałam, miała tę piękną, hiszpańską karnację, kręcone, czarne włosy i oczy w tym samym kolorze. Zaprzyjaźniłyśmy się i o ile dla dwóch pięcioletnich dziewczynek nie było to nic nadzwyczajnego, ta przyjaźń trwała do samego końca…
   Jej spojrzenie było smutne, głos też. Wszystko w niej wyrażało melancholię. Spodziewałem się, że za chwilę się rozpłacze, a mimo to, jej oczy nie były nawet lekko wilgotne. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała:
 - Udało nam się wszystko tak załatwić, że chodziłyśmy do jednej szkoły – jej rodzina przyjechała do Polski. Ronnie mieszkała w posiadłości o sporych terenach ziemskich, co brało się z zamiłowania jej ojca do koni, więc mieli też własną stadninę. Cieszyłam się z tego, że będziemy razem. To sprawiało, że byłam mniej osamotniona, a w dodatku tak bardzo się do niej przywiązałam. My rosłyśmy, a nasza więź ciągle się umacniała. Byłyśmy razem w trudnych chwilach, ale też w tych dobrych – razem się uczyłyśmy, razem spałyśmy, razem podróżowałyśmy, razem się śmiałyśmy i razem płakałyśmy… Byłyśmy nierozłączne, najbliższe sobie, jak siostry – miałyśmy dwa ciała, ale jedną duszę.
   Każdy w mojej rodzinie musi umieć grać na jakimś instrumencie, mnie wybrano flet boczny – wskazała na niego brodą. – Grałam na nim dwa lata, a potem poszłam pierwszy raz do filharmonii i zobaczyłam jak grają na fortepianie. Od tamtego czasu zaczęła się moja obsesja na punkcie tego instrumentu. Ronnie była przy tym jak po raz pierwszy na nim grałam, – nie było go w moim rodzinnym domu, gdyż moja mama nie widziała sensu w zbytecznym zajmowaniu pokoju. Najbardziej lubiłam grać sama dla siebie lub tylko dla niej, dla innych nie grałam, bo chciałam uniknąć zbytecznego rozgłosu. Wmówiłam światu, że nie jestem w tym tak dobra jakby tego chciano. Ale byłam. – Wtedy odwróciła się do klawiatury i z precyzją, i szybkością na miarę jednego z wielkich kompozytorów uderzała w klawisze. Patrzyłem na to oniemiały, była niesamowita! Potem skończyła i podjęła przerwany wątek. – Tylko Ronnie wiedziała, że tak potrafię. Zawsze zachęcała mnie bym coś napisała, ja sama nigdy nie czułam takiej potrzeby. Aż do teraz. Te kartki – wskazała ręką – dała mi na urodziny, nie sądziłam, że kiedykolwiek będę ich używać, a już na pewno nie teraz…
   Kiedy moi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej miałam 17 lat, tamto wydarzenie bardzo mną wstrząsnęło, wymyślono więc, a żeby oderwać mnie od codzienności. Razem z Ronnie przez rok podróżowałyśmy po świecie, zatrzymując się w najpopularniejszych zakątkach globu – czasem tylko na jeden dzień, czasem na tydzień. I tak przez rok. Przez rok oswajałam się z tym, że będę dojrzewać bez rodziców, że już nigdy z nimi nie porozmawiam, nie przytulę ich. Jednak jak się później dowiedziałam nie było to najtragiczniejsze doświadczenie w moim życiu. Mimo wszystko do nich nie byłam AŻ tak przywiązana, nie spędzałam z nimi tak wiele czasu – łączyła, czy może łączy nas ta sama miłość, to samo przywiązanie co mnie i moich braci. Jesteśmy ze sobą blisko, ale o wielu sprawach bym im nie powiedziała.
   Wiesz… Z Ronnie miałyśmy taką wspólną pasję, jeździłyśmy konno. Dwa czarne jak smoła konie zawsze razem przemierzały ścieżki, mój różnił się od jej białą plamką na pysku. Miałyśmy wtedy dziewiętnaście lat, a ja uwielbiałam burzę, zwłaszcza tę z pogranicza wiosny i lata. Tamtego dnia właśnie się zbliżała, wyciągnęłam Ronnie z domu, żeby się z nią pościągać. Na początku protestowała, w końcu jednak uległa. Było piękne, ciemne niebo, powietrze było ciężkie i duszne, tak, jakby chciało każdemu uświadomić, jak bardzo jest złe. Niecały kilometr od jej domu była polanka, żeby się do niej dostać trzeba było nieco zboczyć ze ścieżki, więc rzadko kto się tam zapuszczał. Na środku był zwalony przez burzę pień klonu, na którym zawsze siedziałyśmy. Właśnie tamtego dnia, tam mi to dała. – Chwyciła swoją srebrną zawieszkę. – „Miłość”, musiało minąć dużo czasu bym zrozumiała dlaczego dostałam akurat to. Gdyby kupiła to sobie nie zdziwiłabym się, przechodziła wtedy swój największy miłosny kryzys. Kochała dwóch chłopców, choć nie wiedziała którego mocnej, a żadnego nie chciała stracić. Ja nie miałam takich problemów. Mogłam więc tylko ją pocieszać.
  Uwielbiałam uciekać przed deszczem i burzą. W pobliżu miejsca, w którym mieszkałyśmy było sporo skalnych terenów, jednak zawsze bez obaw po nich jeździłyśmy. Wtedy też. Tym razem nie udało nam się uciec przed piorunem. Z powolnie rozwijającej się burzy przeszła nagle w gwałtowną i niszczącą, a nasza powolna przejażdżka przerodziła się w dziką gonitwę. Nie bałyśmy się. Nie miałyśmy czego, po prostu galopowałyśmy w deszczu ciesząc się, że możemy korzystać z takich rozrywek… - Jej głos zaczął drżeć i łamać się. Mimo to nadal nie płakała. – Nie uciekłyśmy przed piorunem, on stanął przed nami. Pamiętam tamten oślepiający błysk, grzmot, tak blisko... Za blisko. Grzmot, huk i osuwające się po skale kamienie. Nasze konie zawsze były odważne, dlatego zawsze bez obaw jeździłyśmy w takich warunkach, ale wtedy… Wtedy się wystraszyły. Ja byłam nieco dalej od tamtego miejsca, więc Piorun – westchnęła z kpiarskim uśmiechem, kręcąc głową  - tak nazywał się mój koń. Więc Piorun tylko się zatrzymał. Ale jej koń się spłoszył, stanął dęba przed osypującymi się skałami. Zrobił to tak gwałtownie, że jej nogi wypadły ze strzemion, nie utrzymała się w siodle, koń wierzgał, a ona z niego spadła. Przeturlała się po ścieżce i…
   Patrzyłem w jej oczy cały czas, od początku tej historii, która z pełnej bolesnych wspomnień opowieści przerodziła się w tragiczny horror. Jej spojrzenie było niezwykłe. Choćby dlatego, że jej oczy były tak przeraźliwie suche, błyszczały niczym w gorączce, ale nie roniły żadnych łez. Miały tak ciemny odcień brązu, że można by pomyśleć, że są czarne. Tak bardzo kontrastowały z jej delikatną, jasną skórą i czerwonymi ustami, które co chwilę przygryzała, z wewnętrznego bólu. Jej oddech był krótki, przerywany, czasem spazmatycznie brała wdech. Podwinęła nogi pod brodę i oplotła je rękami, jej dłonie zaciśnięte były w pięść. Czasem, gdy zbierała myśli, wyławiała ze swoich wspomnień to, co chce mi przekazać odwracała głowę i patrzyła na jakiś przedmiot, wiem, że go wtedy nie widziała.
   Była tak piękna w swoim cierpieniu, iż pomyślałem, że to chore, nie ludzkie, że nie zasługuje by tak cierpieć. Chciałem jej ulżyć w cierpieniu, zabrać trochę bólu. Łudziłem się, że potrafię to zrobić, że potrafiłbym go unieść. Ale było to tylko moje marzenie.
   Emocje, które nią targały były tak wielkie i tak zamknięte w jej drobnym ciele, że nie mogła znaleźć choć chwili ukojenia. Jej myśli nie mogły uciec od dręczących ją obrazów. Jej wspomnienia były jej największym przekleństwem, uciekała od nich latami, ale w końcu one stanęły przed nią. To wszystko było widać w jej zbolałych oczach.
   Ukryła głowę w kolanach i ledwie dosłyszalnie zakończyła:
 - A potem spadła, z dwudziestu metrów.
   Echo tych słów pozostawało w pokoju, wdzierało się do uszu i zagnieżdżało w nich.
   Podniosła głowę, a wyraz jej oczu sprawił, że zacząłem cierpieć. To była tylko najmniejsza cząstko jej cierpienia, ale dawała dobre wyobrażenie jej bólu. Jak wbicie ostrego noża, o kanciastym kształcie, w każdy zakamarek twojego ciała, a potem się te ostrza przekręca się, sprawiając ci niewyobrażalny ból.
   Jej ogromne oczy wyrażały to, czego nie potrafiła opisać słowami. Te wspomnienia były jej piętnem, jej skazą, jej winą i karą jednocześnie. Nie mogła od nich uciec, nie mogła się od nich uwolnić, jak długo by nie próbowała tego zrobić, one pewnego dnia musiały wrócić. Wrócić i złamać jej ducha.
 - Zabiłam ją rozumiesz? – wyjęczała.
 Jej oczy krzyczały „Pomocy! Zabierzcie to z mojej głowy! To boli! Błagam, błagam niech to się skończy!”  Wtedy to dostrzegłem. Ona była jak dziecko, jak zagubiona w świecie dziewiętnastoletnia dziewczyna, która doświadczyła w swym życiu rzeczy, z którymi kompletnie sobie nie radzi. Chce uciec od wspomnień i robi to skutecznie, ale ich piętno nadal pozostaje, gdzieś tam, z tyłu jej głowy. Chce uciec od przykrości jakie ją spotkały i kiedy przychodzi dzień, w którym uświadamia sobie, że to kompletnie nie możliwe, jest tylko cierpiącą, małą dziewczynką, która nie wie co robić, bo idąc do celu, zgubiła się.
 - Zabiłam, przez swoje chore pasje! – Zaczęła podnosić zachrypnięty głos, prostować się. – Zabiłam swoją najlepszą przyjaciółkę! Zabiłam! – krzyknęła.
   Chciałem zaprotestować, wiedziałem że powinienem powiedzieć, że to nie jej wina, że równie dobrze to mogło przydarzyć się jej. Chciałem, bardzo chciałem, ale nie potrafiłem odnaleźć własnego głosu. Ale jej krzyk, jak gdyby wydobył z niej emocje. To co powiedziała potem było już spokojne. Patrzyła przez okno, na ogród. Jej oczy zasłaniała mgiełka wspomnień.
 - Pamiętam jak klęczałam między dwojgiem koni. Pamiętam jak Piorun szturchał mnie głową, chciał pocieszyć, sprawić bym chociaż na niego spojrzała. Nie potrafił... Pamiętam jak krzyczałam w przepaść, jak płakałam, godzinami, a gdy nastał nowy dzień i zaczęto nas szukać moje oczy już wyschły. Na zawsze. – Spojrzała na mnie. – Od tamtego dnia, już NIGDY nie płakałam. Nigdy…
   Pamiętam jak po raz pierwszy się razem bawiłyśmy, pamiętam nasze pierwsze, wspólne wakacje i wszystkie wycieczki, pamiętam jak bawiłyśmy się w szkole i na imprezach. Pamiętam jak leczyłam jej złamane serca i jak pocieszałam chłopców, którzy dostali od niej kosza – a było ich wielu. Pamiętam słońce pod którym się opalałyśmy, pamiętam deszcz, do którego wystawiałyśmy twarze. Pamiętam każdą opowieść, każde słowo.
Pamiętam wszystko! A uciekałam od tych wspomnień przez lata.
   Ona była moją najlepszą przyjaciółką, moją ostoję, moim pamiętnikiem. Moim pocieszycielem i towarzyszem, a ja nawet nie potrafiłam się zdobyć na pożegnanie. Była ze mną do samego końca, a ja nawet się jej nie odwdzięczyłam, czymś takim jak obecność na pogrzebie. W momencie gdy ją grzebano ja przekraczałam już granicę. Zmierzałam do rodziny, do Regensburga*. Uciekłam, rozumiesz?! Uciekłam od obowiązku, nie pożegnałam się z najbliższą mi osobą! Nie potrafiłam! I nadal nie potrafię… – Nagle rzuciła mi się na szyję wtulając się w moją pierś. Uścisnąłem ją mocno, starając się uspokoić jej drżące ciało. Nie było miejsca na zaskoczenie tym zbliżeniem. Potrafiłem jej tylko współczuć i błagać Boga, by przestała cierpieć katusze. – Tak bardzo chciałabym móc teraz płakać. Bardzo. Tak bardzo chciałabym, by łzy przyniosły mi ukojenie. Tak bardzo… – szeptała w moją koszulkę.
   Nie wiem jak długo tak trwaliśmy. Wiedziałem tylko, że powili się uspokaja, przestaje drzeć, jej oddech staje się bardziej miarowy. Kilkakrotnie czułem jak cała się spina pod wpływem niektórych wspomnień, ściskałem ją wtedy mocnej, a ona powoli się rozluźniała. W pewnej chwili, gdy już była spokojna odsunęła się ode mnie i przyglądała mi się jakiś czas.
   Wtedy to dostrzegłem. Ten sposób w jaki trzymała podniesioną głowę. Dumnie, ale nie za bardzo. Tak, by podkreślić, że jest kimś innym. Ważniejszym. Najczęściej spotykałem się z tym w telewizji, kiedy pokazują jakieś rodziny szlacheckie. Ta prosta sylwetka, uniesiony podbródek, nienaganne maniery, chód, czy mowa. I w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób wszystko to do niej idealnie pasowało - mimo wszystko, ale jednak! Potem przypomniałem sobie o tym, w jaki sposób jest urządzone jej mieszkanie. I to, jak mówiła o podróżowaniu po świecie. Była w tym zagadka, której logicznie nie potrafiłem rozwiązać. Jednego jednak byłem pewien, była prawdziwą artystką.
 - Masz piękne oczy, wiesz? – Wypaliłem jak ostatni dekiel, w tamtej chwili jednak wyraźnie nad sobą nie panowałem, bo za słowami poszła i ręka, która spoczęła na policzku, gładząc go delikatnie.
   Odwróciła wzrok i powiedziała.
 - Wiem, że są piękne. Duże, brązowe, otoczone wachlarzem rzęs. Wszyscy mi to powtarzają, ale ja… Nienawidzę ich. Są moim przekleństwem.
 - Dlaczego? – zapytałem zaintrygowany.
 - Bo potrafią kłamać – powiedziała ze smutkiem. – I nie potrafią płakać. Są puste, martwe. I jeśli tylko zechcę, ukryją wszystkie moje uczucia. Nie ma takiej osoby, której nie potrafią oszukać. Nie ma…
   Te dwa kucyki, - zaczęła nagle z innej beczki - które zawsze są na mojej głowie, powstały właśnie w dniu mojego wyjazdu z Polski. W tamtym czasie miałam iść do fryzjera, bo moje średniej długości włosy były już zbyt długie. A ponieważ do niego nie poszłam, a przeszkadzały mi spięłam je w dwa kucyki. Nie zmieniam tej fryzury, bo uważam, że tak trzeba, mimo wszystko, że muszę nosić piętno tragedii jaka mnie spotkała czy raczej mojego tchórzostwa.. Może wybrałam dziwny sposób, ale przynajmniej jest szczery. Jest jeszcze jedna rzecz, o której pragnę ci powiedzieć. Gdybyś tego nie znalazł, – chwyciła w palce swoją przywieszkę – gdybyś mi tego nie oddał, straciłabym po niej jedyną pamiątkę. Przyjechałam tu właściwie bez niczego. To była jedna z tych rzeczy, które ze sobą zabrałam, a musisz wiedzieć, że miałam tylko swoją torebkę. Ja NIGDY tego nie zdejmuję, to część mnie i do tej pory zamknięta przeze mnie część jej. Gdybym to zgubiła, nie miałabym nic. Byłabym tak samo pusta jak moje oczy. Nigdy nie potrafiłam tego zdjąć i zostawić, a potem zmienić fryzury, by naprawdę odciąć się od przeszłości. Szczerze próbowałam, ale i tak spotykałam ją na każdym kroku. Ale jestem ci ogromnie wdzięczna, to mój najcenniejszy skarb. I nie ważne co bym zrobiła, nigdy nie będę wstanie spłać długu swojej wdzięczności za oddane mi tego. Dziękuję ci – zakończyła i pocałowała mnie w policzek.
   Zamrugałem dwukrotnie kompletnie oszołomiony. Ledwie się powstrzymałem, by nie dotknąć miejsca, w którym jej usta dotknęły mojej skóry.
   Chwyciła zapisane przez siebie nuty i powiedziała:
 - Napisałam to, z myślą o osobie, która mnie inspiruje i sprawia, że mam ochotę iść na przód. Ona nie tylko jest moją inspiracją, jest też moim drogowskazem, moim światełkiem w tunelu. Jest dla mnie bardzo, bardzo ważna. To jakby podziękowanie i zwierzenie zarazem. Napisałam to, na kartkach, które dostałam od Ronnie na urodziny, przypadkiem je znalazłam, nie mam pojęcia skąd one się tu wzięły. Przypuszczam jednak, że przywiózł je tu i ukrył któryś z moich braci. To one sprawiły, że moje wspomnienia wróciły i to one sprawiły, że chyba znów zacznę regularnie grać. Tylko nie na tym, – wskazała ręką na instrument i skrzywiła się – fortepian lepszy. Proszę, - powiedziała wyciągając w moim kierunku zapisane kartki – chciałabym ci to dać. I uprzedzając twoje pytanie, znam na pamięć to, co napisałam, nuty mi nie potrzebne.
   Puściła mi perskie oczko. Znów była tą samą, - w ten przedziwny sposób - pogodną osobą, którą poznałem tamtego dnia, na przystanku autobusowym. A może nawet lepszą? Przyjąłem nuty i zacząłem czytać na głos, tłumacząc jednocześnie z angielskiego, w tym czasie ona wyszła z pokoju.
 - Wszyscy potrzebują inspiracji, wszyscy potrzebują piosenki. Piękna melodia w samotną noc. Ale to nie jest pewne, że życie jest łatwe. Gdy mój świat się wali, gdy żadne światło nie może złamać ciemności, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie. Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Kiedy patrzę na ciebie widzę przebaczenie, widzę prawdę. Kochasz mnie za to kim jestem. Tak jak gwiazdy trzymają się księżyca, właśnie tam, gdzie należą i wiem, że nie jestem sama. Gdy mój świat się wali, gdy żadne światło nie może złamać ciemności, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie. Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Zjawiasz się jak marzenie, jak kolory w kalejdoskopie, które mnie otaczają. Wszystko czego potrzebuję, oddech, którym oddycham. Czy ty nie wiesz, jesteś piękna.
   Gdy fale zalewają brzeg i nie mogę znaleźć mojej drogi do domu, wtedy ja... Ja patrzę na ciebie.
   Zjawiasz się jak marzenie...
   Wiesz Ronnie, pomyślałem, napisała dla ciebie wspaniałą piosenkę.
  
*
   

 - Już pani jest, to świetnie! Miejsce czeka - powiedział Nerlinger i kazał iść za sobą.
 - Proszę mi wybaczyć, ale coś takiego jak miejsca dla vip’ów, naprawdę nie są konieczne. Chciałabym tylko być blisko boiska.
 - Proszę się nie martwić, o wszystko zadbaliśmy, panienko Prinss.
 - Spyra – poprawiłam natychmiast. Już wiedzą, a to nie wróży niczego dobrego. – Po prostu Spyra.
   Mimo wszystko usadzili mnie dokładnie nad ławkami kadry. Mogłam wyjść podczas przerwy do piłkarzy i porozmawiać z nimi. Oczywiście jeszcze z przynajmniej sześć razy pytano mnie, czy aby na pewno czegoś mi nie brak.
   To jak zwrócił się do mnie dyrektor sportowy FC Hollywood zwróciło moją uwagę na najważniejsze pytanie, czy Bastian już wie? A jeśli wie, to co wtedy?
   Nie uzyskałam odpowiedzi na swoje pytanie, zamiast tego przyglądałam się piłkarzom wychodzącym na murawę boiska, cieszyłam się na to spotkanie, gdyż Bayern miał grać z 1.FC Köln. Schweinsteiger vs. Podolski - kiedyś wielcy przyjaciele, teraz znajomi z reprezentacji. Ich kontakty osłabły, a więc każdy znalazł sobie nowego, najbliższego przyjaciela, tak np. Bastian - Badstuber’a.
   Kiedy Basti znalazł mnie na trybunach pokiwał mi, a dziesięć głów jego kolegów z drużyny, plus Podolski odwróciło się w moim kierunku. Parsknęłam śmiechem, ale od powiedziałam mu na tenże gest. Philipp i van Bommel uśmiechnęli się jak wariaci.
   Nie zeszłam, podczas przerwy, do szatni. Zostałam na swoim miejscu, spokojnie czekając co będzie dalej. Skłamałabym gdybym powiedziała, że nie przyglądałam się najuważniej Schweinsteiger’owi. Był jednak zbyt zajęty swoją pracą, by to zauważyć.
   Mecz był ciekawy, gdyż Kozły utrzymywały wysoki pressing próbując wygrać, czy choćby dogonić Bayern. Bezskutecznie, oczywiście. Najbardziej zaskakująca była forma Bastiana, obiło mi się o uszy, że nie grał tak zachwycająco w środę, utrzymywał po prostu swój zwyczajny, bardzo wysoki poziom. Teraz natomiast przeciwnikami się po prostu bawił i tak naprawdę, to on doprowadził do wygrania tego meczu, mimo tego, że z pięciu bramek, które padły on strzelił tylko jedną, ale i tak cholernie widowiskową.
   Zauważyłam, że dla jego towarzyszy było to nieco kłopotliwe. Nie potrafili się przyzwyczaić do jego niesamowitych umiejętności, ale mieli świadomość, że to sprawia iż wygrywają. I mają świadomość, że już to widzieli, wtedy - na treningu, na którym byłam.
   Po skończonym meczu poszłam w kierunku szatni, zauważyłam Podolskiego, który przyglądał mi się z uwagą. Uśmiechnęłam się. Wtedy poczułam, jak ktoś delikatnie dotyka mojego ramienia.
   Sarah Brandner!
   Uśmiechnęłam się szeroko, na powitanie. Bardzo się cieszyłam, że Bastian zorganizował to spotkanie.
 - Witaj! Jestem Ania!
 - Hej – odpowiedziała ni to smutno, ni to z zaskoczeniem. – Wiem kim jesteś.
 - Bardzo się cieszę, że mogę cię w końcu poznać. Bardzo mi na tym zależało.
   Widziałam jak dziwią ją moje słowa. Widziałam i nie rozumiałam tego. Jedyne co potrafiłam zrozumieć, to to, że przyszła tutaj bez ingerencji Bastiana.
 - Ty nie wiesz… – powiedziała wręcz z przerażeniem. – Nie powiedział ci… - jej spojrzenie dokończyło to zdanie mówiąc, „Nie chciał ci odmówić.”.
 - Czego mi nie powiedział? –  zapytałam słabo.
   Poczułam coś bardzo dziwnego, czułam się tak, jakbym właśnie utraciła grunt pod nogami, to było podobne do tego, jak czułam się rano, a jednak diametralnie inne.
 - My już nie jesteśmy razem.
 - Co? – powiedziałam na wydechu.
  Ale jak to, przecież jeszcze w zeszłym tygodniu byli parą, wiem to na pewno. Ale… Ale wtedy poznał mnie.
 - Przyszłam tu, by powiedzieć ci tylko jedno, ale teraz widzę, że są dwie rzeczy, które należałoby powiedzieć. A więc po pierwsze: nie mam do niego o to pretensji. Rozstaliśmy się, ale być może potrzebowaliśmy tego, być może oboje… - Odwróciła wzrok. – Chcę cię tylko prosić o jedno. Nie, ja chcę cię błagać tylko o jedno. Błagam, nie zrań go!
   Powiedziała to, ze łzami w oczach, a później prawie wybiegła z pomieszczenia. Patrzyłam za nią niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Byłam zbyt zraniona.
  
*

   Zadowolony z siebie truchtałem w jej stronę, stała odwrócona tyłem do mnie, nagle ktoś zastawił mi drogę.
 - O co chodzi?
 - Sarah rozmawiała z twoją nową koleżanką, nie kłóciły się, ale Brandner stąd wybiegła – powiedział Lukas.
   Zbladłem. Podolski to zauważył i pocieszająco poklepał mnie po plecach, zmuszając jednocześnie bym podszedł do Ani.
   Wolnym krokiem zbliżyłem się do niej. Zorientowała się, że stanąłem za nią. Powoli się odwróciła i spojrzała mi w oczy. Tym niemym wyrzutem prawie dała mi w twarz. Poczucie winy spadło na mnie jak deszcz z oberwanej chmury. Jej wielkie, brązowe oczy były dogłębnie zranione. Miałem wrażenie, że patrzy na mnie wręcz z odrazą. Okłamałem ją i ona już to wiedziała.
 - Jak… mogłeś? – zapytała z rozpaczą i rozczarowaniem.
   Odwróciła się i szybkim krokiem udała się do wyjścia. A ja tylko stałem i patrzyłem za nią. Westchnąłem jednocześnie z Podolskim. I co teraz, to pytanie szumiało między nami. Chciał mi pomóc, mimo wszystko dobrze się znaliśmy, ale to był mój błąd. To ja chciałem zrobić wszystko o co poprosiła, bez względu na konsekwencje chciałem jej uwagi. I teraz za to zapłacę.
 - To skomplikowane – wyszeptałem. 

Ja tylko szukałem skrótu do domu
Ale to skomplikowane
Tak bardzo skomplikowane

* [klik]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz